piątek, 20 listopada 2015

Dalej do Braszowa

      Do Braszowa jadę szlakiem architektury saskiej w kierunku wsi Apold. Jest przeuroczo, pagórkowato, droga na przemian zmienia się z asfaltu w żwir i ze żwiru w piach. Na pewno nie jest to trasa pod delikatniejsze motocykle, ale fani wybojów będą usatysfakcjonowani. To, że w regionie już od przeszło XIII wieku obecni są Sasi, widoczne jest w nazwach wsi oraz w samych mieszkańcach. Gdy na którymś z rozwidleń, za kolejnym już kościołem warownym, typowym dla architektury regionu, przystanęłam na chwilę, żeby sprawdzić mapę, zagaił mnie młody Niemiec, który rozpakowywał auto przed najbliższym domostwem. Zagaił bezpośredniego po niemiecku, zapewne największa grupa turystów motocyklowych odwiedzających te kąty to właśnie Niemcy, którzy szukają korzeni. On sam mieszka na Węgrzech, ale jego babcia Niemka mieszka tu w Rumunii. Multikulti jak się patrzy.

Klasyczny przykład saskiej wsi




Kościół warowny


Jaki osioł jest, każdy wie: uparty. I tych uparciuchów trzeba było przegonić z drogi.


Złote pola bez końca.

     W końcu wyboista droga wjeżdża w las, a za lasem i kilkoma serpentynami wita mnie parę osłów na drodze i przestrzeń aż po horyzont: złote kłosy i falujące pola. Tak docieram, do Braszowa, który majaczy daleko wzgórzem i wybijającym się ponad miasto kominem przemysłowym. Krążę trochę niezdarnie na wjeździe do miasta, pytam jakiegoś przechodnia, który specjalnie dla mnie korzysta z resztek danych, by sprawdzić na smartfonie, pod jaki adres mam się udać. A zmierzam do Dragosa, mojego pierwszego w tej wycieczce gospodarza couchsurfingowego. W końcu udaję się pod wskazany przez chłopaka adres, dzwonię do Dragosa, a ten wychodzi mi na przeciw z szerokim uśmiechem na ustach. Okazuje się, że zajechałam jeszcze kawał i hoho od jego bloku, a wcześniej w internetowej korespondencji upierałam się, że absolutnie nawigacja nie jest mi potrzebna. Więc już na dzień dobry Dragos szczerzy kły i krzyczy z daleka: I co?! Nawigacja nie była potrzebna, hm??
      Dragos wita mnie jak starą kumpelę, choć widzimy się pierwszy raz na oczy. Na parkingu pokazuje swój dobytek, olbrzymię Hondę Shadow, która błyszczy tak, że aż oczy bolą. Jeszcze tego wieczoru miałam okazję przejechać się na niej jako pasażerka, gdy wraz z Dragosem udajemy się do Bran (znanego z tego, że jest tam domniemany zamek Drakuli) na spotkanie z jego dobrymi znajomymi. W drodze do Bran telepię się i z zimna i ze strachu. Honda zbiera rumuńskie wyboje jak taboret, Dragos jedzie szybko, ja rozpaczliwie wpijam się w jego skórę, ale i tak przy każdym wyboju mam wrażenie, że zaraz zjadę z siedzenia dla pasażera. Całe szczęście w drodze powrotnej byłam już po kilku głębszych, więc i rozluźniłam się. Dragos zapierdala aż miło, ale bez kielona, to nie polecam! Samo spotkanie bardzo przyjemne, ekipa mniej więcej w moim wieku. Corocznym zwyczajem zbierają się całą grupą w wynajętym od pewnej babci domku, by powspominać stare dzieje i oblać nowiny, a mają co oblewać, zważywszy na to, że porozrzucani są po całej Rumunii i okazji do takich spotkań nie mają zbyt wiele.
       Następnego dnia Dragos idzie do pracy, a ja mam trochę czasu wolnego, by pozwiedzać Braszów. Jako pierwszy od razu rzuca się w oczy napis a' la Hollywood górujący nad miastem. Później nowonapotkany kolega tłumaczy mi, że napis postawili nocą studenci, bez żadnego pozwolenia. Za dnia pojmano pomysłowych studentów, jakoże napis postawiony bez jakiejkolwiek zgody, ale zanim zdążyli wlepić im kary, okazało się, że nielegalny, ale dowcipny napis zyskał sobie rzeszę fanów i stał się błyskawicznie znakiem rozpoznawczym Braszowa. Tak więc obyło się i bez kary i bez demontażu napisu.
       Samo miasto mnie zaskakuje. Jak cała Rumunia. Mówisz Siedmiogród, myślisz ciemnogród. Ale Braszów daleki jest od tego typu wyobrażeń. Starówka piękna, zadbana, pełna turystów. Przysiadam na chwilę po środku rynku, obserwuję staruszka, który trzyma w dłoniach białego jak śnieg gołębia. Nagle zagaduje do mnie, ale ja nic nie rozumiejąc, tylko tłumaczę pokracznie, że nie jestem stąd i nie rozumiem. W końcu zagajam przechodzącego obok mnie chłopaka, czy pomoże mi przetłumaczyć, o co facetowi chodzi. Catalin, bo tak miał na imię, tłumaczy, że staruszek zbiera tylko chleb dla swoich gołębi, a za drobną kwotę pozwoli mi nawet zrobić sobie zdjęcie z gołębiem. Prośba o tłumaczenie przeradza się w kilkugodzinną rozmowę. Catalin okazuje się być dźwiękowcem, który pracuje przy festiwalu muzyki rozłożonym w centrum. Rozmawiamy o realiach życia w Rumunii, o tym, że za pracę dźwiękowca w kraju dostaje 5 razy mniej niż mógłby chociażby w Niemczech. Rozmowa przebiega gładko, choć Catalin przeprasza regularnie, że dawno już nie mówił po angielsku i że na pewno kaleczy, ale idzie mu całkiem nieźle. W końcu rozstajemy się, bo na mieście czeka już na mnie Dragos, ale obiecuję, że wieczorem może jeszcze gdzieś się złapiemy.
         Dragos wita mnie z dwiema Niemkami, które tej nocy dołączyły do nas na couchsurfingu. Dziewczyny, choć miłe, wydają się być ciut zaskoczone realiami rumuńskimi, w kółko opowiadają, jakby z choinki urwały, że w Rumunii to albo tamto, że psy bezdomne i że bieda bokami wyłazi. I mimo, że w Niemczech pracują w ośrodku opieki socjalnej, wydają się być zupełnie nieobyte z takimi scenkami, jakby cała Europa składała się tylko i wyłącznie z Bawarii. Z Dragosem rozumiemy się doskonale, więc zgodnie porozumiewamy się językiem żartu i ironii, ale dziewczyny nie bardzo to chwytają. Na koniec raczą nas jeszcze sceną, że absolutnie nie chcą spać w pokoju Dragosa, więc poświęcam się i oddaję im swoją kanapę, by spać na dmuchanym materacu.
         Z rana Niemki wychodzą pierwsze na pociąg, a my oddychamy z ulgą. Co prawda na mnie też już czas, ale chociaż naszemu pożegnaniu nie towarzyszy ich stękanie. Ściskamy się serdecznie i jak to na couchsurfingu, licżę, że następnym razem to u mnie się spotkamy. Ale czy dojdzie to skutku, jak zwykle nie wiadomo.


Moja maszynka i maszyna Dragosa.


Catalin i staruszek z gołębiami.


Braszowood.


Braszowska forteca.


Widok z twierdzy.




Braszów nocą.


Master of disaster za dnia.





      

środa, 18 listopada 2015

Sighișoara nocą i za dnia, czyli nie taki Drakula straszny

               W hotelu w Sighișoarze dopadł mnie pierwszy tej podróży kryzys. Może to ten deszcz, a może fakt, że zaczęło mi brakować na trasie kontaktu z drugim człowiekiem, nie krótkiej wymiany zdań na skrzyżowaniu czy gdzieś na postoju, ale wspólnie zjedzonej kolacji i ciekawej rozmowy, jak wydarzyło się to ostatnim razem w Satu Mare. Tak to właśnie ponoć mówią, a na pewno jest tak też w moim przypadku, że pierwszy spadek formy dopada około 6 - 7 dnia podróży. Wiedziałam, że w średniowiecznej, romantycznej Sighișoarze nie będzie łatwo. Tak samo, jak łatwo nie było chociażby nad Jeziorem Czerwonym. Na dodatek dopiero w hotelu okazało się, że zupełnie zapomniałam o zmianie strefy czasowej w Rumunii i cały czas jeździłam o godzinę do tyłu. Jakie było moje zdumienie, gdy okazało się, że wcale pora nie taka wczesna i nie 22, a 23, a po prysznicu 24 i dopiero wtedy przyszło mi wyjść na starówkę. Jeszcze pierwszym filmem zapuszczonym w telewizji okazał się Drakula z Leslie Nielsenem i w tym wampirycznym nastroju wyruszyłam na miacho. Jutro oczekiwać miał mnie mój couchsurfingowy host w Braszowie, a wraz z nim rozrywka, nowi ludzi oraz koniec samotności!

                   O samym mieście rozwodzić się nie chcę. To jedynie kolejny przykład na to, jak kulturowo utarte schematy i głęboko zakorzenione w nas wyobrażenia potrafią wpłynąć na oczekiwania wobec miejsc, do których zmierzamy po raz pierwszy. W tym miejscu pragnę zaznaczyć, tak, to Sighișoara, czyli najlepiej zachowane średniowieczne miasteczko Europy Środkowo-Wschodniej, nie zamek w Bran, jak się powszechnie przyjmuje, jest autentycznie powiązana z postacią Wlada Palownika, na której wzorowano postać słynnego Drakuli. O godzinie 12 w nocy, w sezonie, w dzień powszedni miasteczko przeraża nie tyle historią o krwiopijcy, co pustkami i ciszą na każdym kroku. Przeraża, to może złe słowo... ta pustka zaskakuje, bo samo miasto jest magiczne. Prawdziwa perełka, która sugeruje milionowe inwestycje. Gród jak oaza piękna wrzucona w środek 40 tysięcznej rumuńskiej miejscowości, w której mieszkańcy jakby zapomnieli, że gród jest zaraz obok i zasadniczo omijają go z daleka, prawdopodobnie ze wzlędu na ceny. A reszta mieszkańców, która akurat w średniowiecznym centrum żyje, wiesza pranie pomiędzy budynkami, zamyka okiennice i gasi światła już około 23. Tylko zza nielicznych okien usłyszeć można szum telewizora, radia czy rozmowy zagranicznych przyjezdnych. Czy legenda o Drakuli nastrojowi się udziela? Nie, niekoniecznie. Mroku w Sighișoarze nie znalazłam, ani postaci pokroju Nosferatu z Herzoga. Tylko ciszę, pojedyncze stuknięcia kieliszków w jedynej jeszcze otwartej restauracji włoskiej na rynku i połyskujący od przydymionego oświetlenia bruk. Taka właśnie jest Sighișoara nocą, w niczym nie ustępująca francuskiemu Carcassonne czy chorwackiemu Splitowi.


W punkt.
Ulica poza centrum.

Wieża zegarowa.




Trochę cepeliady jeszcze nikogo nie zabiło.
 


Ponownie Wieża Zegarowa z XIV wieku

Tak, to tu ponoć urodził się Drakula.





I też jedno wampiryczne moto się znalazło.
Tak zwane "Schody kanoników" prowadzące na najwyższy poziom miasta i do Katedry na górze.

A to ja. Sprawdzam jeszcze, czy widać moje odbicie w lustrze.


              Natomiast Sighișoara za dnia to zupełnie inna historia. Tłumy ludzi, charakterystyczne dla tego obszaru kolory oraz masa sprzedawców, którzy upychają swój kramik w każdym dostępnym kącie i próbują naciągnąć a to na karykaturę, a to figurkę Draka czy też posiłek w ich restauracji. Ale w sumie to niczym nie odbiega od standardów chociażby krakowskich, może z tą drobną różnicą, że Rumuni bywają bardziej natarczywi. W hotelu nie robili mi problemu i pozwolili zostawić motocykl wraz z całym załadunkiem na strzeżonym parkingu, ciuchy rzuciłam na jakieś dechy w ich podziemnym garażu i tak, wyjątkowo bez kasku, bo miły chłopak z recepcji przechował go pod ladą, ruszyłam na Sighișoarę w świetle dziennym, bez najmniejszej obawy o to, że coś może mi z bagaży zginąć. Co tu pisać będę dużo, no bardzo ładna jest, zobaczcie sami. Być może udało mi się uchwycić choć namiastkę jej klimatu... Spacer po mieście jest bardzo przyjemny, w obu wydaniach, w świetle dziennym i w świetle sztucznym. I wcale ta samotność aż tak bardzo nie dokuczała, jak się spodziewałam. Jakoś tak o niej zapomniałam....

























Schody Zakonników.

Katedra na górze.

Cmentarz niemiecki.






            
Kościół prawosłany w Sighisoarze.
                  
           =

wtorek, 17 listopada 2015

Azymut Transylwania, czyli z Bukowiny rzut beretem, albo Hondą, jak kto woli....

          Z Nowego Sołońca wyjechałam skoro świt, czyli w moim wydaniu oznacza to godzinę 8. Przemierzałam wieś zupełnie nieśpiesznie, zatrzymując się co 10 metrów, by sycić oko tutejszą architekturą. Zasadniczo poruszałam się na Hondzie jak na hulajnodze, odpychając się nogami na luzie, bo nie było sensu nawet odpalać, z taką to częstotliwością przystawałam na poboczu. Bukowina tego ranka była wyjątkowo cicha. Tylko z nieodległej cerkwii dobiegały śpiewy i nawołujące wiernych dzwony. Wiernych i niewiernych, bo i Kopciuszek nie odparł się pokusie zajrzenia do wnętrza tak bajecznego przykładu architektury drewnianej. Niestety nie pamiętam dokładnie i nie było mi też jak sprawdzić, bo jedna wieś przyklejona do drugiej, nawigacji brak, a i modlących się tak głupio zapytać, gdzie my w ogóle się znajdujemy. Ale nie miało to znaczenia, bo i tak miałam wrażenie, że znajdujemy się poza czasem i poza przestrzenią, w nieznanym i zapomnianym mi wymiarze, gdzie historia i tradycja jest wartością, z którą ludzie obnoszą się równie dumnie jak z nowym samochodem czy markowymi butami.

Za cel obrałam sobie Czerwone Jezioro, ale jak zwykle wyszło inaczej, niż planowałam, bo zawitałam aż do osławionej Sighisoary.

Dom Polski.
  
 






Charakterystyczna dla regionu Bukowiny drewniana brama polskiej wsi Nowy Sołoniec.
Próbka cudeniek.




             Zajechałam również do polskiej wsi Kaczyka, zobaczyć na własne oczy kopalnię soli, która ściągnęła polskich górników aż do Rumunii. Przystanęłam tylko na chwilę, bo na oprowadzanie jednak się nie skusiłam. Wybaczcie, ale polskiej Wieliczce Kaczyka może lizać stopy ;) Co oryginał, to oryginał!
              Zmierzałam w stronę Czerwonego Jeziora, jednego z ulubionych przez Rumunów celów wypadowych na weekendy czy krótsze urlopy. Po drodze obowiązkowo do przejechania wąwóz Bicaz i tym samym trasa sama się ukształtowała. U podnóża jeziora Izvorul Muntelei, zwanego również jeziorem Bicaz, przywitał mnie imponujący most arkadowy i dość spory ruch. Było to rownież ostateczne skrzyżowanie, które sugerowało dwie trasy okrążające jezioro Bicaz. Wybrałam bardziej krętą i mniej uczęszczaną, ale za to oczywiście tym samym bardziej widokową. To tutaj również, na rozdrożu, przyszło mi zjeść moją pierwszą mamałygę. Kojarzyłam ją dotychczas jedynie ze sformułowania mojej mamy, która wszystko, co bezkształtne, brejowate i bez wyrazu określa mianem mamałygi. I w sumie trochę się to pokrywa, ponieważ kukurydziana, mdła pacia nie zwaliła mnie z nóg.
              U stóp jeziora, które powstało po ingerencji człowieka i spiętrzeniu rzeki Bystrzycy, uderzyła mnie w twarz jak gorącym żelazkiem ściana ukropu. Zatęskniłam za chłodem gór i nie zwlekając chwili dłużej, ruszyłam w dalszą trasę. Po drodze nie szczędziłam przystanków, z różnych powodów, a to widok, w sumie głównie widoki, a to po raz kolejny wygłodniałe burki zamieszkujące parkingi (tym razem zaopatrzona już byłam w pedigree), czy ospały koń stojący zaraz przy trasie. To był fajny odcinek, choć temperatury i dość wysuszony krajobraz przysuwał na myśl skojarzenia z dalekiego Wschodu, stepów i mołdawskich klimatów. Tak, może to siła sugestii, ale wyczuwało się w powietrzu coś bardziej ospałego i ociężałego, aniżeli w Karpatach północy.  Więc tak sunęłam ociężale wzdłuż linii Jeziora, chwytając w kask suche powietrze. Zwieńczeniem tego odcinka trasy jest olbrzymia zapora, wysoka na 120 metrów i 400 metrów długości. Nie miałam okazji zobaczyć kaskad wody, puszczana jest tylko w okresach najwyższych opadów, więc tym razem zastałam jedynie suche korytko po drugiej stronie głębokiego zbiornika. Łyk wody, kilka fot i na celowniku już wąwóz Bicaz!

Kopalnia soli w Kaczyce.

Rumunom nie można zarzucić braku infrastruktury turystycznej. Oznakowań, aż oczy puchną!

Na rozstaju dróg. Jadąc z północy będziesz skręcać w lewo, nie przez most. To zagwarantuje widoki, o!

Uch, gorąco. Gorąc i przestrzeń.

Mój pierwszy posiłek na wypasie. Spośród masy mięsiw udało mi się znaleźć pstrąga i z popularną mamałygą.

Jezioro Bicaz (Izvorul Muntelui)

Śliczne te burki, trochę owczarkowate, jak border collie.

Możesz mieć pewność, że w Twoim lusterku zawsze odbije się jakiś zwierz. Tym razem koń.

Bardzo reprezentacyjny parking w punkcie widokowym. No niestety śmieci to prawdziwa zmora Rumunii.

Dalej Jezioro Bicaz.

Zapora o wymiarach 120 na 400 metrów.

 
               Za zaporą robi się dość nieciekawie, odcinek oszpecony gigantycznymi objektami przemysłowymi. Podążam odcinkiem 12c, dość intuicyjnie, bo za szeregiem samochodów, które zmierzają w stronę wąwozu Bicaz. Jest to zaledwie kilka minut przyjemności i chłodu, jak słyszałam, ale dość zdolnym w dziedzinie marketingu Rumunom udało się osławić każdą z ciekawostek turystycznych. Po drodze mija mnie mały karawan polskiej grupy, żłożony z kilku samochodów terenowych. Trąbią, machają i cieszą się jak dzieci, że spotkali na trasie motocyklistkę z Polski. Zamieniamy kilka słów i jedziemy dalej równym tempem, ale gdzieś przed Bicazem ich gubię, pewnie ruszyli w inną stronę albo też po prostu przyparkowali. Jakieś 3 km przed samym wąwozem pojawiają się pierwsze wapienie, coraz większe i większe. Drogę zacieniają też strzeliste szczyty, ponoć najwyższe sięgają tu wysokości i 1500 m. Robi się przyjemnie chłodno, ale też niestety nieprzyjemnie tłoczno. Sam wąwóz ma zaledwie kilka kilometrów długości, ale ściany jego sięgają i 400 metrów wysokości, więc wrażenie jest wspaniałe, niemalże jak w środku kamiennego gardła. Ponoć wąwóz ten ustępuje jedynie francuskiemu Verdon, ale na pewno przebija go w ilości cepeliady, która atakuje nas w najlepszym jego przewężeniu. Turyści kręcą przejazd smartfonami na selfie stickach, paradują wzdłuż trasy, której niestety nie oszczędzają nawet samochody ciężarowe. "Czarująca szosa" przeciska się zatem nie tylko przez skały, ale i przez tłumy pieszych i parkujące samochody, uroku jej tym samym nie dodając. Gdyby pozostawić to miejsce przyrodzie, zapewne mieliśmy do czynienia z przeżyciem kosmicznym, a to jest to tylko jedno z obleganych punktów na trasie, przez które chce się przejechać jak najszybciej, co mnie po raz kolejny w Rumunii zaskakuje, bo takiej promocji się nie spodziewałam. Ale czego się spodziewać po szczycie sezonu oraz trasie na ich najulubieńsze Lacu Roșu, czyli osławione Czerwone Jezioro. 


Wąwóz Bicaz i początek cepeliady.

Dodaj napis








                  
                   Lacu Roșu okazuje się również dalekie od tego, czego się spodziewałam, a raczej od tego, co sobie wyobraziłam, gdy o nim czytałam. A spodziewałam się raczej dość niedostępnego miejsca, do którego można dotrzeć jedynie po godzinnej wędrówce pieszej, wyżej położonego i nie tak zalesionego, gdzie mogłabym zostać na noc pod namiotem i gdzie nikt raczej by mi nie przeszkadzał. Zastałam coś na kształt kurortu, w którym raczej nie zostałabym na noc, a na pewno nie w pojedynkę, bo Jezioro Czerwone to miejsce stworzone dla par oraz młodych rodzin. To największe jezioro górskie w Rumunii ma niezwykle ciekawą genezę powstania, zostało bowiem utworzone w 1837 roku, gdy osypało się zbocze jednej z gór i zablokowało trzy potoki górskie. Do dziś ostały się kikuty jodeł wystające z wody, które nadają miejscu klimat rodem z książek Tolkiena. Pary manewrują w łódkach między kikutami, w tafli jeziora odbijają się nadbrzeżne jodły, a woda niesie śmiechy dorosłych i dzieci. Z całą pewnością warto było tu dotrzeć, choć na chwilę, podumać nad wodą i zjeść kręconego loda. Ale na nocleg to raczej nie, oj nie. Więc pojechałam dalej, do samej Sighisoary. Jechałam dość długo, trochę błądziłam, przemierzając pogranicze rumuńskiej Mołdawii i Siedmiogrodu. So przepięknej Sighisoary dotarłam w deszczu, przemoknięta do suchej nitki, zmęczona krążeniem i trasą po ciemku (niestety po zmroku to ja jestem ślepa jak kura). Liczyłam na spontaniczny nocleg gdzieś na campingu, ale od drzwi do drzwi słyszałam tylko, że sorry, ale już komplet, więc poddałam się i poszlam do hotelu. Nie bez poczucia winy, bo przecież jestem Kopciuszkiem, a Kopciuszki śpią byle gdzie. Apartament wyniósł mnie i tak tyle, co hostel w Niemczech czy gdzieś w Europie Zachodniej, więc z ciut odciążonym sumieniem wybrałam się na poszukiwanie Drakuli. Ale o tym, czyli czy Transylwania taka straszna, jak mawiają, o tym to w następnym poście.



Jezioro Czerwone.





Na trasie do Transylwanii, przez deszcze i burze.