Do Braszowa jadę szlakiem architektury saskiej w kierunku wsi Apold. Jest przeuroczo, pagórkowato, droga na przemian zmienia się z asfaltu w żwir i ze żwiru w piach. Na pewno nie jest to trasa pod delikatniejsze motocykle, ale fani wybojów będą usatysfakcjonowani. To, że w regionie już od przeszło XIII wieku obecni są Sasi, widoczne jest w nazwach wsi oraz w samych mieszkańcach. Gdy na którymś z rozwidleń, za kolejnym już kościołem warownym, typowym dla architektury regionu, przystanęłam na chwilę, żeby sprawdzić mapę, zagaił mnie młody Niemiec, który rozpakowywał auto przed najbliższym domostwem. Zagaił bezpośredniego po niemiecku, zapewne największa grupa turystów motocyklowych odwiedzających te kąty to właśnie Niemcy, którzy szukają korzeni. On sam mieszka na Węgrzech, ale jego babcia Niemka mieszka tu w Rumunii. Multikulti jak się patrzy.
|
Klasyczny przykład saskiej wsi |
|
Kościół warowny |
|
Jaki osioł jest, każdy wie: uparty. I tych uparciuchów trzeba było przegonić z drogi. |
|
Złote pola bez końca. |
W końcu wyboista droga wjeżdża w las, a za lasem i kilkoma serpentynami wita mnie parę osłów na drodze i przestrzeń aż po horyzont: złote kłosy i falujące pola. Tak docieram, do Braszowa, który majaczy daleko wzgórzem i wybijającym się ponad miasto kominem przemysłowym. Krążę trochę niezdarnie na wjeździe do miasta, pytam jakiegoś przechodnia, który specjalnie dla mnie korzysta z resztek danych, by sprawdzić na smartfonie, pod jaki adres mam się udać. A zmierzam do Dragosa, mojego pierwszego w tej wycieczce gospodarza
couchsurfingowego. W końcu udaję się pod wskazany przez chłopaka adres, dzwonię do Dragosa, a ten wychodzi mi na przeciw z szerokim uśmiechem na ustach. Okazuje się, że zajechałam jeszcze kawał i hoho od jego bloku, a wcześniej w internetowej korespondencji upierałam się, że absolutnie nawigacja nie jest mi potrzebna. Więc już na dzień dobry Dragos szczerzy kły i krzyczy z daleka: I co?! Nawigacja nie była potrzebna, hm??
Dragos wita mnie jak starą kumpelę, choć widzimy się pierwszy raz na oczy. Na parkingu pokazuje swój dobytek, olbrzymię Hondę Shadow, która błyszczy tak, że aż oczy bolą. Jeszcze tego wieczoru miałam okazję przejechać się na niej jako pasażerka, gdy wraz z Dragosem udajemy się do
Bran (znanego z tego, że jest tam domniemany zamek Drakuli) na spotkanie z jego dobrymi znajomymi. W drodze do Bran telepię się i z zimna i ze strachu. Honda zbiera rumuńskie wyboje jak taboret, Dragos jedzie szybko, ja rozpaczliwie wpijam się w jego skórę, ale i tak przy każdym wyboju mam wrażenie, że zaraz zjadę z siedzenia dla pasażera. Całe szczęście w drodze powrotnej byłam już po kilku głębszych, więc i rozluźniłam się. Dragos zapierdala aż miło, ale bez kielona, to nie polecam! Samo spotkanie bardzo przyjemne, ekipa mniej więcej w moim wieku. Corocznym zwyczajem zbierają się całą grupą w wynajętym od pewnej babci domku, by powspominać stare dzieje i oblać nowiny, a mają co oblewać, zważywszy na to, że porozrzucani są po całej Rumunii i okazji do takich spotkań nie mają zbyt wiele.
Następnego dnia Dragos idzie do pracy, a ja mam trochę czasu wolnego, by pozwiedzać Braszów. Jako pierwszy od razu rzuca się w oczy napis a' la Hollywood górujący nad miastem. Później nowonapotkany kolega tłumaczy mi, że napis postawili nocą studenci, bez żadnego pozwolenia. Za dnia pojmano pomysłowych studentów, jakoże napis postawiony bez jakiejkolwiek zgody, ale zanim zdążyli wlepić im kary, okazało się, że nielegalny, ale dowcipny napis zyskał sobie rzeszę fanów i stał się błyskawicznie znakiem rozpoznawczym Braszowa. Tak więc obyło się i bez kary i bez demontażu napisu.
Samo miasto mnie zaskakuje. Jak cała Rumunia. Mówisz
Siedmiogród, myślisz ciemnogród. Ale Braszów daleki jest od tego typu wyobrażeń. Starówka piękna, zadbana, pełna turystów. Przysiadam na chwilę po środku rynku, obserwuję staruszka, który trzyma w dłoniach białego jak śnieg gołębia. Nagle zagaduje do mnie, ale ja nic nie rozumiejąc, tylko tłumaczę pokracznie, że nie jestem stąd i nie rozumiem. W końcu zagajam przechodzącego obok mnie chłopaka, czy pomoże mi przetłumaczyć, o co facetowi chodzi. Catalin, bo tak miał na imię, tłumaczy, że staruszek zbiera tylko chleb dla swoich gołębi, a za drobną kwotę pozwoli mi nawet zrobić sobie zdjęcie z gołębiem. Prośba o tłumaczenie przeradza się w kilkugodzinną rozmowę. Catalin okazuje się być dźwiękowcem, który pracuje przy festiwalu muzyki rozłożonym w centrum. Rozmawiamy o realiach życia w Rumunii, o tym, że za pracę dźwiękowca w kraju dostaje 5 razy mniej niż mógłby chociażby w Niemczech. Rozmowa przebiega gładko, choć Catalin przeprasza regularnie, że dawno już nie mówił po angielsku i że na pewno kaleczy, ale idzie mu całkiem nieźle. W końcu rozstajemy się, bo na mieście czeka już na mnie Dragos, ale obiecuję, że wieczorem może jeszcze gdzieś się złapiemy.
Dragos wita mnie z dwiema Niemkami, które tej nocy dołączyły do nas na couchsurfingu. Dziewczyny, choć miłe, wydają się być ciut zaskoczone realiami rumuńskimi, w kółko opowiadają, jakby z choinki urwały, że w Rumunii to albo tamto, że psy bezdomne i że bieda bokami wyłazi. I mimo, że w Niemczech pracują w ośrodku opieki socjalnej, wydają się być zupełnie nieobyte z takimi scenkami, jakby cała Europa składała się tylko i wyłącznie z Bawarii. Z Dragosem rozumiemy się doskonale, więc zgodnie porozumiewamy się językiem żartu i ironii, ale dziewczyny nie bardzo to chwytają. Na koniec raczą nas jeszcze sceną, że absolutnie nie chcą spać w pokoju Dragosa, więc poświęcam się i oddaję im swoją kanapę, by spać na dmuchanym materacu.
Z rana Niemki wychodzą pierwsze na pociąg, a my oddychamy z ulgą. Co prawda na mnie też już czas, ale chociaż naszemu pożegnaniu nie towarzyszy ich stękanie. Ściskamy się serdecznie i jak to na couchsurfingu, licżę, że następnym razem to u mnie się spotkamy. Ale czy dojdzie to skutku, jak zwykle nie wiadomo.
|
Moja maszynka i maszyna Dragosa. |
|
Catalin i staruszek z gołębiami. |
|
Braszowood. |
|
Braszowska forteca. |
|
Widok z twierdzy. |
|
Braszów nocą. |
|
Master of disaster za dnia. |