piątek, 8 lipca 2011

Dzień szósty i siódmy, czyli w drodze do Bodo

       Spod Ostersund ruszyłam powoli w kierunku granicy szwedzko-norweskiej, by drogą nr 74 wpaść już w legendarną E6. Nie było czasu na zbędne postoje, 8ego lipca oczekiwał mnie w Bodo mój host Torstein, który jako couchsurfer z dość bogatym stażem stawiał twarde warunki co do noclegu, więc obawiałam się, że opóźnienie będzie kosztowało mnie utratę couchu. Jak się później okazało, całkiem niesłusznie, gdyż Torstein surowe wrażenie robił tylko w mailach, a na żywo okazał się megawyluzowanym kolesiem, który generalnie ma swobodny stosunek do gościny jako takiej. Ale o tym później!            
        Dzień szósty zdecydowanie upłynął pod znakiem zmian w krajobrazie: od równinnych w środkowej Szwecji, po wyżynne pogranicze oraz górzystą Norwegię, która przywitała mnie z daleka widocznymi plamami śniegu. Odezwali się do mnie również starzy znajomi z promu, czyli Adam, Andrzej oraz Ten Trzeci Którego Imienia Nie Pamiętam. Chłopaki byli już jakieś 200 km przede mną na północ i początkowo chcieli spotkać się pod Bodo, co dla mnie było niewykonalne, aż w końcu ustawiliśmy się na wspólne biwakowanie pod Mo i Rana. Ale również i ten plan upadł, jako że dzieliła nas gigantyczna chmura burzowa, której nie zdecydowałam się pokonywać. Tak dobrze mi szło w byciu suchą, postanowiłam więc nie moknąć ;) I tak (już przy E6) znalazłam wyjątkowo urokliwe miejsce pod namiot, nad jeziorem, w którym odbijał się ośnieżony łańcuch gór. A chłopakom obiecałam, że spotkamy się gdzieś w drodze powrotnej. Będą musieli poczekać ;)

Norwegia wita

Pogranicze szwedzko-norweskie przy trasie 74. Takie ciut karkonoskie klimaty.

To ten deszcz rozdzielił mnie i kolegów z promu. Tam też powoli zaczęłam się rozglądać za noclegiem.

Jak przystało na biwak, wszystkie dobrodziejstwa płyną  z natury. Można umyć siebie, naczynia i nabrać wody na dalszą podróż.
          Przed pójściem spać obawiałam się, że dokuczać mi będzie długotrwała jasność, bo słońce na tej wysokości ledwo co zachodzi, by wkrótce znów powstać. Ale okazało się, że zmęczenie po długim dniu jazdy (rozbiłam się około 22, a było jasno jak na powyższym zdjęciu) skutecznie przytwierdziło mnie do materaca. Z rana doszło jeszcze do drobnego nieporozumienia, bo wieczorem rozmawiając z właścicielem campingu, który kaleczył angielski niemożebnie jakimś kosmicznym akcentem rodem z Mozambiku, wywnioskowałam, że jest jakiś problem, ale nie miałam pojęcia jakiego typu. Dopiero po przebudzeniu okazało się, że nie ma wody w łazienkach, więc w zasadzie tak jakbym się rozbiła na dziko;) Ale spoczko - wody w Norwegii nie brakuje! (vide: zdjęcie powyżej)
           Kiedy ruszyłam w końcu w trasę dziękowałam w duchu sobie samej, że nie pojechałam ścigać chłopaków wieczora poprzedniego. W deszczu przegapiłabym widoki, które były powalające. Sama jazda E6 to czysta przyjemność, trasa wije się jak wstęga pomiędzy rzekami, jeziorami i górami. Na tej wysokości brakuje jedynie fjordów, ale zmierzając ku Lofotom, wiedziałam, że mój głód wrażeń zostanie zaspokojony. Jedzie się spokojnie, mijając jedynie kolejne campery oraz motocyklistów. Z tymi motocyklistami to fajna sprawa, bo co drugi to podróżnik i nie trudno o przypadkowe znajomości nawiązywane gdzieś na parkingu czy nawet na poboczu. W ten sposób poznałam Martina, który zagaił mnie, gdy po raz trzeci czy drugi mijaliśmy się, robiąc postoje dokładnie w tych samych miejscach, chociażby żeby wymierzyć aparatem podobny kadr. Martin po krótkiej pogawędce poleciał dalej, minęłam go znów gdzieś po 20 km, po czym zatrzymałam się, by znów strzelić lansiarską fotę, gdy nagle pojawił się on. Pomyślałam: jaka cholera? wszystko już zostało powiedziane! Ochoczo wykorzystałam go jednak do zrobienia mi foty, bo zazwyczaj muszę sama ćwiczyć z autowyzwalaczem, po czym wróciliśmy do motocykli i Martin po chwili wydusił, co chodziło mu po głowie już chyba od dawna: "Hmmm, I'm thinking about taking a hot shower... Wanna join me?" Długo się nie zastanawiając, odrzekłam, że brałam już dziś prysznic i grzecznie życzyłam powodzenia w poszukiwaniu kompana do wspólnego prysznica. Z ulgą odetchnęłam, gdy odjechał, ale w chwilę potem ogarnęła mnie niesamowita irytacja. Czy kobieta nie może już sama podróżować, nie prosząc się o tego typu zaczepki? Przeszło mi szybko, bo kolejne widoki już masakrowały mi głowę ;)

Jak zwykle autowyzwalacz... ;)
Widzicie tę twarz? Ta twarz mówi "wanna join me?"
Takie widoki ominęłyby mnie, gdybym leciała za chłopakami z promu
Ekologiczna stacja Shella
Kopciuch na Kole Podbiegunowym
            Nawijałam kilometry w ślimaczym tempie (postoje na foty;), a i tak plułam sobie w brodę, że nie ustawiłam się w Bodo z Torsteinem dzień później. Nie mogłam, no nie mogłam już ani trochę zwolnić, a było tyle miejsc po drodze, gdzie chciałoby się przycupnąć i podumać. Chociażby na Kole Podbiegunowym, rozczytując miłosne deklaracje, pozdrowienia oraz zwyczajne podpisy, ułożone z podbiegunowych kamieni. Tam też wypatrywałam już reniferów, bo dosłownie z kilometra na kilometr teren zupełnie opustoszał i otworzyła się przepiękna, płaskowyżynna przestrzeń. To był jeden z pierwszych momentów, gdy uzmysłowiłam się, jak daleko na Północ mnie wywiało. Bo do tej pory chyba o tym zapominałam...
           Pod wskazany adres w Bodo dojechałam około 21:30, a słońce grzało jeszcze wysoko nad horyzontem. Torstein przywitał mnie uprzejmie, choć bez szczególnej podniety, miał bowiem już na stanie dwie niemieckie couchsurferki, które nagle postanowiły przyjechać do niego wcześniej, niż zapowiadały. Pogadaliśmy trochę, Torstein zapuścił nam na youtubie film edukacyjny o Bodo, kabaret z serii "historia Norwegii w 5 min" oraz filmik o Norwegii. Informacje bombardowały mój mózg z taką intensywnością, ze nie wytrzymał i kazał położyć mi się spać. AMEN

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz