czwartek, 20 sierpnia 2015

Litewski przemysł porno i reguła łokcia, czyli w drodze do Gór Rodniańskich

          Krainę Łemków opuszczam w motopodskokach, bo na horyzoncie niebezpiecznie sinieje. Lecę na południowy Wschód przez Słowację. Okazuje się, że mój kawałek Słowacji na mapie Polski nie nie pozwala w pełni zorientować się w trasie na Węgry, ale wystarczyło zajechać na najbliższą stację benzynową i miły pan Słowak z obsługi, gdy tylko zobaczył, że miotam się nad kilkoma mapami, próbując rozszyfrować brakujący fragment trasy, zaraz zagaił, czy przypadkiem nie potrzebuję pomocy. Wiadomka, my ta słowiańska brać, jak to Słowak z Polakiem, pogadaliśmy sobie chwilę, rozumiejąc może z 60 procent tego, co drugie mówi, a dopowiadając całą resztę w głowie. Ale sęk, że pan Słowak podpowiedział mi dalszą trasę i tak już, jak po sznurku, doleciałam do granicy słowacko-węgierskiej. A była to dosłownie chwila moment, nawet jak na moje skromne, hondzinowe warunki.


Posklejana do kupy trasa do Satu Mare.

         Na Słowacji zdjęć nie robiłam, z tej oto prozaicznej przyczyny, iż nic mnie tam niestety ani w krajobrazie, ani w architekturze mijanych po drodze wsi i miasteczek nie urzekło. O dziwo, w ostatnich latach przez Słowację mi nigdy po drodze nie było i zasadniczo nie zmieniła się zbyt wiele od czasów szczenięcych, gdy miałam przyjemność być w Bratysławie. Komuna, szaro i brzydko. Aż pękają oczy, powiedziałby Kazik. A ja bym zapytała raczej, gdzie ta Unia panie, bo gdy tylko człek wyjedzie poza Niemcy czy Francję, to coś tego prężnego rozwoju krajów sąsiednich, dalszych i bliższych, to ja nie widzę. A może mnie oczy mylą. Może już pękły ;) Jedyny miły akcent to przydrożny zlot oldtimerów, który zaskoczył mnie znienacka na trasie i bardzo dobrze, bo owa trasa miała spory potencjał usypiający.


Takie pięknoty!


        Na granicy słowacko-węgierskiej zrobiłam postój na uzupełnienie płynów i węglowodanów w organiźmie. Czerstwa buła ostała jeszcze z zakupów w Polsce, konserwa rybna, Red Bull i jedziemy. Powracam do motocykla, a tam jakieś tłuściochy błyszczące chromem mi motunga zastawiają, widzę busa i kilku typów, co mi Hondziaka obcmokiwują, obcinając z boku i z tyłu. Podchodzę, krótka wymiana spojrzeń, obczajka sprzętów, na których jadą, obczajka kierowców: dwóch chopperzystów, kierowca busa i jego pasażer. Pada pytanie, skąd jesteście? Ach, Litwini, no przecież! Ten szelmowski błysk w oczach, specyficzne, zadziorne gadki i abstrakcyjne poczucie humoru, daleko to od Polski nie mogło paść. Okazuje się, że ekipa podąża również do Satu Mare. Dwóch na motocyklach, a dwóch w busie, bo jak się przyznali, wolą pić alkohol niż prowadzić motocykle ;) Moja sytuacja w tzw. między czasie się zmieniła, bo niestety couchsurfingowy gospodarz z Satu Mare przedłużył urlop w górach i nie był w stanie mnie podjąć, tak jak pierwotnie się zdeklarował. Zatem proponuję: fajne z Was chłopaki, jedźcie swoim tempem i trasą (ze względu na kiepski stan dróg podrzędnych woleli pojechać równą główną, ale za to ciut na okretkę), ja lecę skrótem i białymi. Spotykamy się na miejscu i tam jemy kolację, sącząc rumuńskie driny.

        Lecę sobie białą podrzędną, dziurawą jak cholera, ale dla enduraka jak ulał. Spokojna, węgierska równina, słoneczniki i kukurydza. I wioski, które prezentują się dość urokliwie. Po kilku godzinach spotykamy się 30 km przed Satu Mare. Widzę, jakiś wariat zajeżdża mi drogę na chopperze na skrzyżowaniu i macha jak oparzony. Dopiero jak dołączył drugi poznałam, że to moi Litwini. Na granicy (Rumunia nie jest w Schengen, stąd symboliczna kontrola dokumentów na przejściu granicznym) okazuje się, jakim cudem dwa choppery, które cięły dobrą, główną drogą, w ostatecznym rozrachunku dojechały później pod granicę niż ja na 125 ccm. W pole wyprowadziła ich nawigacja, prowadząc na peryferyjną przeprawę promową, gdzie rzecz jasna nie chcieli zaakceptować euro i na samych pertraktacjach w kwestii uregulowania należności upłynęło z dobrych 15 minut. Ale sęk, że dotarliśmy, każdy na swój sposób i osobno: bus, dwa choppery i moja Hondka.


Przecinając Węgry.

             Na granicy postaliśmy z pół godziny, odprawa odbyła się szybko i bez zbędnych pytań. Pierwsze wrażenie z Rumunii w zasadzie żadne. Tylko, że banknoty papierowe takie śmieszne, jak za naszych starych, dobrych czasów. Wyciągam trochę lej, ale nie za dużo, orientacyjnie, bo preferuję płacić kartą. I tu wydarzyła się rzecz niebywała. Jadę z chłopakami do pensjonatu, bo choć jestem zwolenniczką podróży niskobudżetowych i wolę namiot bądź couchsurfing, to nie potrafię sobie odmówić przyjemności spędzenia wieczoru w doborowym, litewskim towarzystwie. A łatwiej przełamać się jednej osobie i zdecydować na odrobinę luksusu, niż przekonać czterech pozostałych wygodnickich panów, żeby wybrali się na camping ;) Pierwszy raz w historii moich podróży funduję sobie pokój. I to z łazienką! Ale nie bez pewnej dozy poczucia winy. Zabawna sprawa z tym dorastaniem. Człowiek już studia dawno skończył, a dalej bije się pierś, gdy pojedzie taksówką czy pozwoli sobie na luksus, na który zasadniczo już go stać. Ale nie powiem, co to był za komfort, łóżko king size, rumuńskie tiwi, łazienka. Ach, jak dobrze czasem jednak niewygody na wygody zamienić. 

            Wieczór upływa przyjemnie. Stawiamy się wszyscy na tarasie, księżyc w pełni, cykady śpiewają. Chłopcy są z Wilna, rozmawiamy o podróżach, w Rumunii są już któryś raz. Opowiadają o Serbii i festiwalu Kusturicy, o orkiestrach, które zagrają dla każdego, jak tylko wskażesz na niego palcem. Wypytują mnie, co robię i gdzie mieszkam. Sami na to samo pytanie odpowiadają, że Roberto (jedyny z grupy, który w sumie nie mówił nic, może ze względu na mniejszą znajomość angielskiego) jest reżyserem i jeżdżą po Rumunii szukając plenerów do najnowszego filmu porno. Transylwania zdaje być sexi tematem. Gdy podchodzi kelnerka, wymieniają kilka uwag po litewsku, a gdy proszę o tłumaczenie, mówią, że ta kelnerka jest podobna do poprzedniej, ale ma większe piersi. No tak, faceci. Czyli jak, że im większe tym lepsze? I tu zdradzają mi zasadę, do której dołączę nawet fotografię, ba, można by nawet wykreślić na tej podstawie wzór na prawidłowy wskaźnik masy piersiowej:




 LITEWSKA REGUŁA DOBREGO CYCA: Zginasz ramiona w łokciach, jeżeli pierś nie sięga      łokci, to się nie nadaje ;)) Pupy dotyczy ta sama zasada? Oczywiście, tylko że kierujemy łokcie w drugą stronę.

            Trochę ululani czymś, co Litwini nazwali rumuńskim kompotem, poszliśmy wszyscy zgodnie spać. King size bed rozwaliło mnie na łopatki i zasnęłam w dwie sekundy. Z rana wszyscy mieliśmy ruszyć na znany Wesoły Cmentarz w Săpânțy, ale nie było planu, że wybierzemy się tam razem. Każdy w swoim tempie. Od ekipy dostałam na pamiątkę czekoladę, ichniejszą. Ale nawet nie miałam okazji się pożegnać. Z rana usłyszałam, że odpalają silniki, gdy ja ledwo co suszę głowę. Miałam nadzieję, że jeszcze ich dogonię, bo nawet zdjęcia nie zrobiłam na pamiątkę i jedynie ta czekolada po nich by mi się ostała.... Spakowałam się szybko, opuściłam skromne luksusy i ruszyłam na Wesoły Cmentarz.  Plan jest taki, że jadę sprawdzić czy cmentarz rzeczywiście taki zabawny, jak go malują, a później lecę w stronę Gór Rodniańskich i tam szukam campingu. 


Trasa dnia drugiego w Rumunii.
               Jadę, łapczywie chwytając otoczenie. Architektura przywodzi na myśl budownictwo w Polsce w latach 90 i cygańskie pałace pod Łodzią, z których zawsze śmialiśmy się w duchu z rodzicami, ilekroć w łódzkie zajeżdżaliśmy. Później w Braszowie, gdy zagaiłam ten temat w gronie nowo poznanych Rumunów, okazało się, że jest to syndrom znany krajom, w których upadła komuna. Bo to trochę na zasadzie: no a kto nam zabroni! Kto nam zabroni wybudować pałac, który w niczym nie harmonizuje z resztą otoczenia? No kto?! I te pałace (dosłownie) to pierwsze, co rzuca się w oczy. Po drugie: wozy konne. Szczególnie w okręgu Maramuresz. Na początku przyciągają spojrzenie i budzą wesołość, po dwóch godzinach jazdy w Rumunii stają się już tak nieodłącznym elementem lokalnego kolorytu, że nawet nie chce się sięgać po aparat. Po trzecie: bezdomne psy. Wszędzie, na każdym parkingu, w lasach, w górach, na ulicach. Ale o tym będzie później.



Rumuńska wieś na trasie do Wesołego Cmentarza.

W duchu idei: kto mi zabroni?!

Tylko mi się ino ta czekolada po Litwinach ostała. Nawiasem mówiąc, bardzo dobra! Taka trochę Goplana ;)

             Do Săpânțy dojeżdżam podekscytowana. To jedno z tych miejsc, o których ludzie mówią, gdy wracają z Rumunii, pozycja obowiązkowa każdego przewodnika. W głowie powstał obraz, który ciężko konfrontuję z rzeczywistością. Bliskość ukraińskiej granicy przywodził na myśl skojarzenia dzikości, małej, zapuszczonej cerkiewki oraz cmentarza zarośniętego chabaziami. Starałam się wcześniejsze googlowanie czy czytanie o Rumunii ograniczyć do względnego minimum. Lubię, szczególnie, gdy jadą do jakiegoś kraju po raz pierwszy, być totalnie zaskoczoną. I w Rumunii zdarzyło mi się to kilka razy. Człowiek stara się być wolnym, otwartym i odpornym na wszelkie sugestie, mity i pogłoski, ale jakimś cudem wokół Rumunii narosła mi w głowie cała masa mylnych wyobrażeń, które zaczęły pękać raz za razem jak bańki mydlane dmuchane na wietrze. A pierwszą z tych baniek był właśnie Wesoły Cmentarz. Bo to nadmuchane wyobrażenie nijak miało się do rzeczywistości.

            Na miejsce dotarłam bez większego problemu. Już na pierwszych 100 km zaskoczyła mnie fantastyczna infrastruktura turystyczna, prywatne pensjonaty i kwatery w każdej wsi, zabytki pooznaczane na drodze. Săpânța wita tłumem turystów, głównie rumuńskich, cepeliadą i straganami, które później towarzyszyć będą już każdemu, ciekawszemu turystycznie obiektowi. Na całe szczęście spotykam moich Litwinów, którzy już cmentarz zobaczyli i zbierali się akurat do odlotu. Po wspólnej kawie i ostatecznym pożegnaniu udało mi się nawet ich szybciutko sfotografować, ale że kręcą film porno, prosili o anonimowość.  Sami rozumiecie, muszę uszanować ich wolę. W końcu to artyści niszowego, artystycznego kina! 



             Litwini jadą przed siebie, a ja ruszam na podbój cmentarza. Wstęp: 10 lei. Fotografowanie: 5 lei. Ta ekstra opłata za robienie zdjęć będzie towarzyszyła później każdej atrakcji turystycznej, tak samo jak stragany i cepeliada. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że być może nikt tego nie sprawdza, ale wrodzona uczciwość zaleciła mi nie kwestionować opłat, które przecież służą rozwojowi turystycznemu Rumunii! No więc płacę, 15 lei. Czy było ładnie? No było. Tradycja malowania wesołych epitafiów jest przy cerkwi w Săpânțy, dość świeża, bo od lat 30 XX wieku. I już zaskarbiła sobie tyle zainteresowania, że pod koniec tego samego wieku stała się zabytkiem UNESCO. Czego mi brakowało w całej tej historyjce, to tłumaczenia. Urok tych unikalnych, kolorowych nagrobków w 50 proc. jest zasługą wierszyków, które tłumaczą życie zmarłego, jego zasługi oraz sposób, w jaki odszedł. Ale tego niestety nie byłam w stanie zrozumieć. Polegałam zatem na wrażeniach wizualnych, szukając co dramatyczniejszych malowideł. Było trochę wypadków samochodów, była nawet jedna odcięta głowa. Ale czy to zmarłemu odcięli, czy to zmarły odcinał? Tego Wam niestety nie powiem. Czy było warto, raczej tak, ładne zdjęcia za tych 5 lei wyszły, ale do rozpuku się nie śmialam ;)














                    
                Po wizycie na cmentarzu mam jeszcze dość sporo czasu, droga i zwiedzanie upływa szybciej, niż myślałam. Kieruję się dalej w stronę Gór Rodniańskich, ale za namową Litwinów zajeżdżam po drodze zobaczyć prawosławny zespół klasztorny w Bârsanie, arcydzieło architektury drewnianej. Do wsi dojeżdżam bez problemu, zaczynam gubić się już w samej Bârsanie, gdzie kierunkowskaz na klasztor wyprowadza mnie żużlówką w góry. Dopiero jakaś miła babunia na drodze puka się w głowę, że szukam aż tam klasztoru i na migi tłumaczy drogę. Rozmawiałaby ze mną jeszcze długo, a ja przecież nic nie rozumiem po rumuńsku, zatem uśmiecham się, odpalam silnik i uciekam, bo babci opowieści końca nie widać, a pod kombinezonem tekstylnym robi się ciepło. Krążę po wsi jeszcze jakąś chwilę, parkuję przy drodze, gdy widzę cerkiew na wzgórzu. Wchodzę w górę po schodach, no nie, cholera, to nie może być to. Zjadam kilka śliwek z trawy i jadę dalej. Ciepło, kurcze, jak ciepło w tych tekstyliach. W końcu poddaję się i jadę dalej, aż znienacka moim oczom, zaraz przy trasie, ukazuje się okazały zespół klasztorny, również na wzgórzu. Nie trzeba się tak szarpać, myślę sobie, jak mawiają moturzyści: jak nie wiesz dokąd jechać, jedź prosto! Zawsze się sprawdza.

                  Bârsana to dość świeży zabytek (rok 1720), przynajmniej jak na nasze katolickie pojęcie murowanej architektury sakralnej. No ale cerkwie to drewno, szczególnie w Maramureszu, gdzie dość utrudnione warunki terenowe sprzyjały budownictwu z tego materiału, a drewno trwałości kamienia czy cegły nie ma, więc najstarsze budynki drewniane dawno już się rozpadły. Do niedawna jeszcze poszczycić się mogła najstarszą drewnianą wieżą w Europie, palmę pierwszeństwa odebrała jej nowo wybudowana wieża właśnie w Săpânțy. Klimat klasztoru jest uroczy. Niezatłoczony, prawdopodobnie kiepska jakość drogi dojazdowej dokonuje pierwszej selekcji. Położony na wzgórzu, z widokiem na okoliczne wzniesienia i na pofalowane dachy budynków klasztoru. Mniszki ledwo zauważalne, przemykają z kąta w kąt lekko przygarbione i nie rzucając się w oczy. Biorę łyk wody świętej, jak wnioskuję po obrazku świętym umieszczonym nad kranem. Nie tylko łyk, ale i całą butelkę. Nie wiem, czy Istota Wyższa jest w to wmieszana, ale woda jest pyszna. Ochładzam się w cieniu i opuszczam Bârsanę zauroczona tym, co widzę na trasie. Jest dzień pierwszy, a nie mogę się już doczekać kolejnych kilometrów. Rumunia bowiem zapowiada się baardzo ciekawie...



Barsana wita.

Kompleks Barsana.

Świeta woda.

Święty kask.

Cichutko, mniszka pracuje!

Cmentarzyk przy Barsanie.


Rumuńska wieś. 

Klasyczna widokówka z Maramureszu rodem.

Na Góry Rodniańskie!





                   


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz