wtorek, 18 sierpnia 2015

Początki, czyli lądowanie pod Krempną

          Tak, niech się stanie TRIP! I to tak konkretnie. Jest już termin, wygospodarowane wolne dwa tygodnie, moto wyserwisowane jak ta lala, zapowiadana pogoda upalna i słoneczna, prognoza gwarantowana na mur beton, nic tylko jechać i się nie zastanawiać. 
       
      Ostatnie chwile w domu wykorzystuję w celach zwiadowczych. Wygrzebałam mapę Rumunii oraz Polski, bo jak mawia prześmiewczo mój znajomy Dragos - gps jest zbyt mainstreamowy. Na mapie Rumunii załapał się akurat ten skrawek Węgier, który miałam zamiar przejechać w drodze do Satu Mare, na mapie Polski - akurat TEN kawałek Słowacji, pozostałe mapy okazały się zatem zbyteczne, pominąwszy nawet fakt, że ich po prostu nie miałam.
         
      Dwa wieczory przed wyjazdem upłynęły na próbach znalezienia kilku punktów zaczepienia, z pomocą przewodnika oraz niezawodnego couchsurfingu, który takim samotnym wędrowcom jak ja niejednokrotnie ratuje wypad. Szukam tylko i wyłącznie w grupach podróżujących motocyklistów. Nikt tak nie zrozumie spóźnienia na trasie czy samopoczucia moturzysty po wielogodzinnej jeździe w strugach deszczu jak drugi taki wariat. Ponadto zazwyczaj to ludzie nietuzinkowi, otwarci, wymierający gatunek wolnych duchem wagabundów, którzy przyjmą, ugoszczą i przytulą do serca, jakby znali wędrowca od lat. I tego typu spotkania pozostają w pamięci najdłużej.
     
       Spośród rozesłanych requestów zaakceptowanych zostało kilka. W Satu Mare, w Braszowie oraz wstępnie w Bukareszcie lub w Cluj-Napoca. Jeden z zagajonych moturzystów z Braszowa niestety nie mógł mnie ugościć, ale za to polecił innego stacjonującego w tym samym mieście oraz przesłał listę kontaktów do zaprzyjaźnionych motocyklistów w całej Rumunii, którzy są gotowi pomóc na trasie w przypadku przysłowiowej lipy. Zapisałam numery i poczułam, że w tym chaosie pojawia się powoli pewien porządek. Trochę żarcia na drogę, namiot, kilka ciuchów i można zapierdalać! (przepraszam za wulgaryzmy, ale to te emocje motocyklowe tak mi ciśnienie podnoszą :)


Pośpieszne i chaotyczne dobrego początki. Chaos i spontan, oto złota dewiza tego tripu.  

Bo jak się pakuję to generalnie wygląda to tak: jest w domu rodzinnym taka szuflada i tam
cały mój sprzęt motocyklowy. No więc wszystko to z szuflady wyp****lam,  przez godzinę
przerzucam i nagle się okazuje, że sakwy są spakowane.

            Start z Kliczkowa, niepośpieszny, bo kilkugodzinny. Po drodze międzylądowanie i nocka we Wrocławiu, tak mnie ten Decathlon i wizja okularów przeciwsłonecznych  za 19,90 wytrąciła z rytmu, że pierwszy dzień zasadniczo przepadł na przyjemnostkach. A był to piątek, bardzo ruchliwy i zatłoczony piątek, jak to już bywa na polskich drogach. I te tiry, tiry przerażające, wielkie i ciężkie, których wyprzedzanie jest dla mnie i Hondy nie lada wyzwaniem (nie daj Boże niech się pojawi lekkie wzniesienie!). Ta wymiana spojrzeń kątem oka, ja, kierowca tira, ja, znów kierowca tira, i tyły - spieniony właściciel tłustej bejcy, który nawala klaksonem i światłami, bo tak bardzo, tak bardzo go boli, że na chwilę nie będzie królem autostrady i zwolni do 120 na godz... ;)) Tak, tak to właśnie jest z tym wyprzedzaniem. Ale powróćmy do sedna sprawy - podróży ciąg dalszy!


Startuję!

           Kolejny dzień to trasa z Wrocławia do Krempnej, urokliwej miejscowości rzut beretem o granicy ze Słowacją, na skraju Magurskiego Parku Narodowego. Trasa upłynęła dość szybko, pomknęłam w stronę Rzeszowa testując bramki oraz jakość tej osławionej, płatnej A4. Drogo, bo piątka za takiego pierdzipęda, podczas gdy za osobówkę biorą 10 zł, to skandal  i gwałt na motocyklistach w biały dzień. A komfort, szczególnie na remontowanym odcinku do Katowic, żaden. Ale doświadczenie każde cenne i wzbogaca, i to również wzbogaciło mnie o przekonanie, że A4 płatną już NIGDY nie pojadę. Dziękuję, kłaniam się nisko i żegnam. 
         
           Pod Rzeszowem odbijam na południe w stronę Jasła i dalej w stronę Słowacji trasą 992. Gdzieś tam na trasie odrobinę zbłądziłam, ale całe szczęście napatoczyłam się akurat na grupę Taksówkarzy Dobra Rada, którzy zalecili zjazd do Krempnej, bo tam na pewno znajdę jakieś przyzwoity camping. Ciut już zmierzchało, a ja niestety w nocy widzę nie najlepiej, więc czas naglił. W Krempnej, zgodnie ze słowami taksówkarza, camping odnalazłam. Bardzo urokliwy, bo nad Wisłoką, u podnóża Magurskiego Parku Narodowego, w cenie jak najbardziej przyzwoitej, za symboliczną dyszkę.  W Magurskim Parku Narodowym znalazłam się po raz drugi, po raz kolejny przejazdem i zasadniczo przypadkiem. Poprzednim razem była to wycieczka w Bieszczady, niezapomniany nocleg w schronisku pod magurą, pamiętne ognisko z rezydentami schroniska oraz wycie wilków, nie tak bardzo zresztą oddalone. Tym razem MPN przywitał mnie nisko snującymi się mgłami, księżycem w pełni oraz dzwonkami krów pasących się w odległości może 100 metrów od namiotu. Gdy tylko wjechałam na teren campingu, zaraz w podskokach w moją stronę podążył długowłosy chłopak, też motocyklista, ba, okazało się nawet, że mamy wspólnego znajomego z Wrocławia, gdzie obydwoje studiowaliśmy. Taki ten świat mały. Ten sam pan polecił mi nad ranem przejechać się szuterkiem w kierunku Ożenny, by poczuć ducha Łemkowszczyzny - przesyconą smutkiem i tragizmem historię przesiedleńców, Bogu ducha winnych, jak to przecież na ogół w historii bywa...  Takoż to ja zrobiłam, a za Ożenną ruszyłam dalej w stronę Satu Mare. Ale to temat na kolejnego posta.

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, co to będzie, co to będzie?!

Krowie impresje

Takie tam mosty, spalić ich przynajmniej za sobą nie można.

Urokliwy, prosty camping w Krempnej. Kąpiel w rzece o poranku obowiązkowa!

Krówia symetria

Krempna - Ożenna

Krempna - Ożenna


Magurski Park Narodowy to nie tylko niedźwiedzie, ale też wilki i rysie.


       




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz