środa, 2 września 2015

Góry Rodniańskie, czyli pieśń o rysiach, zagubionej tablicy rejestracyjnej i pieszych wędrówkach

       Z Bârsany nieśpiesznym krokiem, a raczej suwem, podążam w stronę Borșy, miejscowości turystycznej położonej u podnóża Gór Rodniańskich. Droga zaczyna się przyjemnie kręcić, daleko na horyzoncie wynurzają się pierwsze, łyse grzbiety, a za nimi ostre jak brzytwa wierzchołki szczytów jak wysoki na 2303 metrów Pietrosul czy odrobinę niższy Ineul. Jadę, bo Rodniańskie przyjemnie skojarzyły mi się z Połoninami Bieszczadzkimi, choć wysokości są bardziej drapieżne. Poza tym, pominąwszy fakt, że bardzo dużo pozytywnego nasłuchałam się o Okręgu Maramuresz, Góry Rodniańskie po prostu stoją mi na drodze do wyczekiwanej Bukowiny. Tak to już jest z tą Rumunią: Karpaty zasadniczo stoją na drodze cały czas, no chyba, że zmierza się ku morzu czy Mołdawii, wtedy może w 70% trasy;)




              Na skrzyżowaniu 18 z 17c ciut się mylę, no co, nawi nie mam, to mi wolno! Jadę w stronę Romuli, z czego w sumie czerpię same korzyści, bo wjeżdżam na punkt widokowy, z którego spokojnie mogę obserwować, konsumując konserwę rybną, co mnie wkrótce czeka. No może nie do końca spokojnie. Nachodzi mnie pieseł. Jeden z moich nieodłącznych, rumuńskich towarzyszy. Bo to jest tak: gdzie Ty, tam i pies. Na parkingu - pies. W krzakach - pies. W lesie - pies. W górach - pies. Pies pasterski. Czasem sam. Czasem w parach lub w grupach. A najczęściej naprzemiennie, w różnych konstelacjach. Psy wyskakują z różnych zakamarków, więc trzeba mieć się na baczności. Później, już w końcowej fazie tripu zaobserwowałam, że psy Północy są łagodniejszej natury, przyjazne, powolne. Nie rzucają się nerwowo do nogawek jak te z Południa. Jak mawiają Rumuni o Maramureszu, choć bardziej w kontekście samych mieszkańców i specyfiki regionu: nawet psy szczekają tu wolniej, nie hał hał, ale hał.........        hał........... Zatem potwierdzam. Tak, tak właśnie jest z tymi psami. A że ja psy lubię, to będę o nich od czasu do czasu tu pisać.

              No więc rozsiadam się pod zajazdem w punkcie widokowym. Po drodze sielankowo łażą krowy puszczone luzem, wychodzą jak gdyby nigdy nic znikąd i znikają również na trasie donikąd. Tylko dzwonkami uczepionymi do szyi alarmują o kierunku marszu, ale zdaję, że nikogo to nie interesuje. No więc siadam, obserwuję scenkę, później mój wzrok przykuwają krajobrazy. Na horyzoncie sinieją chmury, dokładnie tam, gdzie powinnam była dojechać, gdyby nie zgubne skrzyżowanie. Daję chmurom trochę czas, jest bardzo przyjemnie, więc niech odejdą w spokoju tam, gdzie mnie po południu nie będzie. Bardzo nie lubię moknąć na motocyklu, oj bardzo. No więc rozkładam się z podręcznym zestawem harcerza i dwiema konserwami. Zapycham konserwę w ciszy. Między kęsami studiuję przewodnik...


Widok. Na trasie do Romuli.

Krówska.

              Przed posiłkiem widziałam go, migotał mi gdzieś, taki kundel bury niewymiarowy. Z innym takim też, co odszedł w niepamięć, jak mi się zdawało. Ale znalazł mnie, pieseł. Wyczuł konserwę nosem. No więc daję mu. Niech ma. Niech je. 





           Pies mlaska, a ja powracam do lektury i swojej pozostałej ryby. Zanurzam się w opowieści o Maramureszu, zerkając co chwilę na rysy Rodniańskich w oddali, ale zapomniawszy na kilka minut o psie. Odwracam się po kilku minutach, żeby sprzątnąć po burku, a tam:


INNY PIESEŁ!
  
            INNY PIESEŁ! W dokładnie tym samym miejscu. Takie niby nic, ale zdolności bezszelestnej teleportacji rumuńskich psów mnie tak zachwyciła, że postanowiłam to uwiecznić. Niestety ten drugi miał pecha, nie było już nic do żarcia, a suchego pieczywa żryć nie chciał.

             Jadę dalej. Dojeżdżam w końcu do docelowej 18stki. Przez chwilę zastanawiam się, czy lepiej pojechać na Borșę i tam szukać pola namiotowego, czy może do osławionego Viseu de Sus, skąd wczesnym ranem rusza kilkugodzinna wycieczka górską kolejką wąskotorową. Ostateczna decyzja - olewam kolejkę, jadę na Borșę, mając nadzieję, że na nogach czy na kołach zobaczę to samo, co do zaoferowania ma niniejsza kolejka. 

              Borșa jest przaśna. Spodziewałam się kurortu górskiego, a samo pojęcie przywodzi przeciętnemu Polakowi raczej skojarzenie zwartej, przytulnej miejscowości, w której stacjonują głównie głodni górskich wrażeń piesi turyści. Borșa jest jednakże inna. Wlecze się, wrzucona w powierzchniowo dość dużą kotlinę . Po ulicach snują się ludzie, jest tłoczno, duszno. Zabudowa niska i mało atrakcyjna. Ale klimat wciąga. Ulice pracują jak na spowolnionych obrotach. Starsi ludzie chodzą środkiem drogi, jak gdyby ich trasa spacerowa nie zmieniła się od 50 lat, gdy dróg w tych miejscach nie było. Auta, piesi, starsi, młodsi, psy, wozy konne, wszystko zdaje się być zgodnie współżyjącym, symbiotycznym organizmem. Każdy zdaje się na siebie włazić, jednocześnie nie ocierając się o siebie. Cudowny, przaśny tłum. I ludzie żywo reagujący na kobietę motocyklistkę, szczególnie kobiety. W markecie czy na parkingu. Wyglądały na zachwycone wręcz całą tą ideą, ale kto je wie, języka nie znam, może i się naśmiewały ;)

                Docieram do campingu, powoli robi się ciemnawo. Camping przyjemny, ze sporym zapleczem i infrastrukturą, do grilla, do gotowania, z restauracją i domowym jedzeniem. Cena, również przyzwoita, 10 lei za namiot i osobę, czyli naszych 10 złotych w przybliżeniu. Rozkładam namiot, materac dmuchany nie zdał ostatnio egzaminu, więc olewam dmuchanie, i tak jest ciepło. W między czasie podchodzi do mnie młody chłopak z obozowiska obok. Zagaduje po angielsku: słuchaj, ale nie masz tablicy rejestracyjnej. Myślę (BEZ CENZURY): jak to kurwa?! Podchodzę do Hondy i tak, rzeczywiście, nie ma. Odpadła gdzieś cholera. Pewnie poluzowała się na wertepach. Pytam chłopaka, co powinnam wg niego zrobić. Wzrusza ramionami: na posterunek, choć oni pewnie mi pewnie nie pomogą, ale bez tablicy jeździć... na pewno dostanę mandat. A oprócz tego to kawał blachy albo kartonu, rysuję swoje numery, bo nic innego mi nie pozostaje. 
   


To tu to tam się okazało, że mi tablicę po drodze urwało.

                Dostaję wypieków. Nie wiem, czego się spodziewać. Jest godzina 19. Mam jeszcze chwilę, żeby rozwiać wątpliwości, więc wskakuję na moto i lecę w stronę centrum. Nie przejeżdżam nawet 300 metrów, gdy na poboczu widzę drogówkę, kontrolują akurat przejeżdżające pojazdy. Zajeżdżam, zdejmuję kask, potrząsam zalotnie rudymi włosami (tak to teraz opisuję, ale półdługie włosy spod kasku - ustalmy - wyglądają chujowo;), robię duże oczy i podchodzę do policjanta, nastawiając się na najgorsze. A tu takie zaskoczenie, bo nic się pani obywatelko z zagranicy nie stało! Rzecz ciekawa, ale tak ponoć jest, czy tablica jest, czy jej nie ma, nikogo to w przypadku turystów z zagranicy w sumie nie interesuje. Pytam kilkakrotnie pana policyjnego, czy aby na granicy w drodze powrotnej nie będę mieć problemów i czy nie dostanę od niego potwierdzenia na papierze, że zagubienie tablicy zgłosiłam. Odpowiada: nie, od nas papierka pani nie dostanie, jeśli już, to od urzędu notarialnego. Ale to zupełnie zbyteczne, dodaje, nas to nie interesuje, to tylko chyba urząd w Polsce powinien się przejmować. Myślę: W DECHĘ. Tak to można jeździć. Pozostała kwestia tablicy zastępczej, czyli rękodzieła, ale drugi chłopiec z campingu się zobligował, że pomoże mi załatwić materiały do zmajstrowania tablicy z samego rana dnia następnego. Czyli można iść spać, z ciut podniesionym ciśnieniem, ale jednak.

                   Budzę się wcześnie, w osłonie gór jest rześko i przyjemnie. Akcja z tablicą odbywa się następująco: chłopiec z campingu robi za tłumacza, sprawnie przekazuje cały dramatyzm sytuacyjny synowi właścicielki posesji, który choć angielskiego nie zna ni chu chu, to uwija się zwinnie, wręcz biega od punktu A do punktu B po całej posesji (śpieszy się do karmienia zwierząt), przynosząc i przymierzając kolejne przedmioty, a to kawałek blachy, a to narzędzia do docięcia. W końcu znika w drewnianym składziku na kilka minut i przynosi piękny kawałek blachy. Równoległe w Polsce, bez mojej wiedzy, a pod wpływem jednego niewinnego smsa, odbywa się akcja online: znajomy moturzysta znany Afrykanerom jako Fazik ściąga zdjęcie mojej tablicy z bloga, przesyła niejakiemu Mazeniakowi, którego wówczas jeszcze nie znałam, ale w trakcie tej podróży nasze drogi się jeszcze skrzyżują, Mazeniak przerabia w photoshopie i przesyła gotowy pdf na mojego maila. Czego Fazik nie wie, to fakt, że ja - uparta przeciwniczka srajfonów - za Chiny nie znajdę tam w Borsy szybko miejsca, gdzie wydrukuję i zalaminuję pdfa tablicy. Szybciej i realniej będzie ją po prostu zmajstrować. No więc otrzymuję od pana z campingu gotową blachę, proszę jeszcze o flamaster, który w przeciągu 10 min przybiega od sąsiada na nogach tego samego pana. Maluję i oto voila! Tak wygląda moja nowa piękna tablica, najwyższy poziom kunsztu! 6066 nie zginie, nie umrzy!



                 Z rezultatów pracy jesteśmy razem, ja i pan z campingu, bardzo zadowoleni. Dziękuję mu po wielokroć i powoli zbieram manatki, coby w końcu wyruszyć w góry. Planuję dojechać do wyciągu oddalonego o 2 km, wjechać na górę i tam dalej ciut się przejść, na tyle, na ile pozwalają zupełnie niegórskie birkenstocki :) W ramach odprężenia postanawiam przejść się po campingu, bo w trakcie akcji widzę pewne grupki zainteresowanych, które krążą wzdłuż zabudowań gospodarczych. Poprzedniego wieczoru już widziałam: kurki, świnki, gołębie. Nihil novi, chciałoby się rzec. Ale o poranku przeszłam się dalej. I ponownie: kurki, świnki, gołębie.... ryś! ..... WILK! Stoi, macha ogonem, jak wilk wykapany wygląda. 

Świnka!

Ryszard!

Nie drażnij Ryszarda!

Wilko!

No mordo ty moja!

             Właściciel campingu (niby go pytałam po angielsku, czy to wilk i czy znalazł go, jak był mały) powiedział, że wychowywał wilka od małego. Ale z jego znajomością angielskiego, przykładowo: zamawiałam u nich pstrąga, nawet mu w powietrzu tego pstrąga narysowałam, a przyniósł mi gulaszową, równie dobrze mogła być to hybryda psa i wilka. Z późniejszych opowieści Rumunów, których poznałam w Braszowie, wynikało, że nawet hybryd w gospodarstwie czy prywatnie trzymać nie można, bo jest to tylko kwestia czasu, gdy obudzą się w nim instynkty. To samo z rysiem. Ale! Kto im zabroni! Kto ich tam sprawdzi! Dla mnie przeżycie super. Nie na wolności, ale i tak wspomnienie sierści rysia szorstkiej jak strzecha czy wilka przytulonego do dłoni pozostaje na długo w pamięci. 

              Tyle o wilkach i rysiach. Ruszam w góry. Docieram na stację, zrzucam odzienie motocyklowe, przebieram się w odzienie lekkie, a resztę wraz z kaskiem zostawiam na motocyklu w pakunkach. Wjeżdżam na górę (koszt 10 lei) i orientuję się już na szczycie, że zostawiłam kluczyki w stacyjce. No żesz kurwa, ja was proszę! Cofam się ze szlaku do stacji i po próbie wytłumaczenia pracownikom, o co chodzi, pytam, czy ktoś zna angielski. Zgłasza się jeden z gości: oczywiście, że zna! Nie wszyscy Rumuni go nie znają, odpowiada zaczepnie. Zapewnia, że ludzie z tego okręgu Rumunii są uczciwi, że w Maramureszu nikt nie kradnie! Ale jak to mawiają uczciwi Polacy - przezorny zawsze ubezpieczony. Zatem z pomocą angielskojęzycznego wędrowca dogadujemy się z pracownikiem stacji na dole, że kluczyki z Hondy zabierze, a ja je odbiorę, gdy będę zjeżdżać na dół. No i super. Idziemy. 

                Reszta to już góry. No co o górach będę dużo mówić. Piękne! Zobaczcie sami. Za dużo nie przeszłam, bo buty nie takie, ale ogólne wrażenie bardzo na plus. Zupełnie nieturystyczne szlaki, jeżeli ktoś pojawia się na trasie to głównie Rumuni z całymi rodzinami. Tylko na szlaku do wodospadu Cailor, najwyższego w Karpatach, choć - szczerze - niezwalającego z nóg, można spodziewać się większej frekwencji. Ale poza tym, w wyższych partiach... cisza, spokój, beczenie owiec i pogwizdywanie pasterzy. Piękne dwie, bezczynne godziny spędzone na połoninie. Z dala od zgiełku. W oddali tylko migały mi samochody 4x4 (motocyklistów zadziwiająco nie odnotowałam), co mnie troszkę podirytowało i zaciekawiło, którędy to. W dalszym etapie podróży i tak się okazało, że trasa ta byłaby zbyt wytężona, ale o tym w kolejnym odcinku. A teraz góry, góry i jeszcze raz góry. Amen.

























1 komentarz:

  1. Zauważyłam że każdy w długiej podróży motocyklowej albo coś gubi, albo coś ukradli...

    OdpowiedzUsuń