czwartek, 8 października 2015

Bukowina, czyli malowane monastery i trochę Polski poza Polską

      Rodniańskie opuszczam z nową energią, którą na trasie zawsze gwarantuje mi jedeń dzień spędzony w cywilnym odzieniu i nie w siodle. Nowa jest również tablica rejestracyjna. Obok połamanej owiewki, wgniecionego baku oraz innych cieżkich zarysowań idealnie wpisuje się w madmaxowy look Hondy. Wyruszamy dalej w stronę Bukowiny, na celownik biorąc pierwszy z ośmiu wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO malowanych Monasterów, mianowicie monastyr Moldovița.




            Po drodze nie obywa się bez drobnych przygód. Kilkanaście kilometrów za Borsą natrafiam na żużlówkę, którą dotrzeć można do dokładnie tego samego szlaku u stóp PN Gór Rodniańskich, do którego dotarłam dnia poprzedniego wyciągiem i na nogach. Nawet zastanawiałam się na górze, którędy cholera dojeżdżają tam te terenówki, które tak orają drogę. Jadę w górę, mając nadzieję, że dotrę do tego samego miejsca, tym razem na kołach. U podnóża lasu zatrzymuję się na krótki postój. Ciekawski pastuch, pasący tłuste owce 300 metrów dalej pogwizdywał i łypał w moją stronę. Wsiadam w końcu na moto i ruszam dalej, ale daleko nie zajeżdżam. Wyrobiska po kolana, żużel, paki z tyłu, 12 KM, ja sama i brak zasięgu - to, proszę państwa, chyba jednak niekoniecznie warunki na ćwiczenia w terenie. Honda spociła się i zasapała, a ja dokonałam krótkiego rachunku - jechać dalej, narazić się na wywrotkę i bycie zjedzonym przez dzikie zwierzęta, czy może jednak wycofanie się i bezpieczne odturlanie się w stronę Bukowiny. Decyduję się na to drugie. Ale ale! Obrócić nie ma jak, koleiny z obu stron, żużel ściąga w dół, ja na palcach i tak powoli, powolutku do tyłu, krok za krokiem. Pastuch musiał mieć ubaw po pachy. Jedzie taka baba, rusza dziarsko, przejechała 100 metrów, a poźniej przemierza te same 100 metrów tyłem i tip topami, byle się tylko nie wyjebać.

           






            W końcu zjeżdżam z połonin, a kolejne kilkadziesiąt kilometrów pragnę mianować najgorszym asfaltem, jakim miałam przyjemność jechać. Ten asfalt pewnie do dziś nosi ślady mojego potu, spływającego od głowy, pod kombinezonem, aż po opony, lejącego się tak ze mnie z dwóch powodów (i bynajmniej nie atsmoferycznych, choć też): z powodu dziur po kolana, które byłyby w stanie urwać koło traktorowi (wyolbrzymienie na potrzeby chwili) oraz z powodu ciężkich maszyn, ciężarówek, które na zakrętach wyjeżdżały mi bez ostrzeżenia na czołówkę. Nie żartuję ludzie, ten odcinek nie zna litości. Ataku frontalnego spodziewać się można nie tylko ze strony kierowców pokroju Death Proof, ale równieź zupełnie niewinnie zapowiadających się owiec (owce są k**** najgorsze), pasterzy, pasterskich psów oraz, rzecz jasna, Cyganów, których prowizoryczne zabudowania gęsto pojawiały się w górskich obszarach Maramureszu. W Rumunii, a w szczególności w górach, dzień bez czołówki to dzień stracony. Nie mówiąc już o tym, że Rumuni konsekwentnie traktowali mnie raczej jako co najwyżej skuterzystę, zapominając o moich pakach i o fakcie, że jednak trochę więcej potrzebuję miejsca na drodze. Rezultat? Po prostu spychali mnie na pobocze.

              Całe szczęścia okazuje się, że nie ja jedna narzekam na trasę. Litwini, którzy na południe udali się gdzieś na wysokości Barsany, z premedytacją opuścili Rodniańskie, bo ostrzegali, że odcinek do Bukowiny jest wyjątkowo niewygodny, szczególnie dla chopperków. Dla mnie takie dziurska to nawet fun, ale te przeszkody na trasie, no o tym google nic nie mówił. Ale jadę, jadę ostrożnie, spokojnie, obserwując każdy zakręt i niebotyczne, dzikie krajobrazy dookoła. Nagle łyka mnie grupa GSów i innych takie tłustych sprzętów. Polacy! Trąbią, machają i lecą dalej, mknąc ponad stówkę dziurami. Ja turlam się dalej niestrudzenie, ale dostrzegam ich w końcu na postoju nad rzeką. Machają, żebym się zatrzymała. Ekipa z Lublina turla się z radości, że spotkali Polkę i na dodatek motocyklistkę na tej zapomnianej trasie. Czekają z kawą, gotowi do wymiany doświadczeń z trasy. Okazuje się, że mkną do Bułgarii, więc Rumunię biorą dosłownie przelotem. Jeden rzuca: "No, tak to można jeździć, powoli, rozglądać się, a nie kurwa, tak jak my, 120 na godzinę, nic nie widzisz!" Trochę mnie ten komentarz pokrzepia, bo w końcu trochę głupio być zawsze wyprzedzanym... Opuszczam chłopców, którzy zachęcają jeszcze do wspólnej kąpieli w rzece, ale dziękuję grzecznie, Bukowina czeka. Jeszcze tylko wspólna fotka, uściski, wzajemne życzenia. Miłe to takie, spotkać rodaków na trasie, bardzo miłe. Szczególnie jeżeli to jedyni towarzysze w samotnej podróży, których można się spodziewać.
Gipsie Not Kings

Lublin Shore

... czyli ekipa z Lublina
Dalej dalej na malowane klasztory!


            Im bliżej Vatry Moldovițe, tym równinniej i goręcej zaczyna się robić. Połyskują pierwsze srebrne dachy Bukowiny. Regiony dają się poznać po róznicach w architekturze. Ludzie zdają się poruszać również ciut szybciej aniżeli w Maramureszu, na chwilę znikają wszechobecne psy, lasy iglaste, a bliskość polskich wsi sprawia, że zaczynam czuć się jak w domu. W Vatra Moldovițe zjeżdżam z głównej i po około 500 metrach parkuję pod murami klasztoru. Nie spodziewam się cudów, ale cud autentycznie zastaję. Bo malowane klasztory, w moim odczuciu, choć do religii, jak i obiektów sakralnych stosunek mam dość wstrzemięźliwy, są SPEKTAKULARNE. Absolutny unikat na skalę europejską. Nie powtórzę historii, kto chce, niech sięgnie po podręczniki historii, bo historia regionu jest równie bogata jak terenów polskich. Mieszały się tam bowiem wszelkie możliwe wpływy, które w Europie Środkowo-Wschodniej mogły się wymieszać: od mołdawskich, przez osmańskie, po habsburskie. Wiem jedynie, że monastery powstawały z ramienia znamienitego mołdawskiego wodza, Stefana III Wielkiego. Legenda głosi, a opowiedział mi ją jeden z Polaków napotkanych w polskiej wiosce na Bukowinie, że Stefan Wielki, jak 47 lat żył, tak wygrał 47 bitew, a za każdą wygraną batalią strzelał z łuku i tam, gdzie strzała opadła, tam wznosił kolejną świątynię. Bo Stefan Wielki to wielki hospodar był i o kulturę oraz tradycję narodu bardzo dbał.
           Wstęp do monastyru Moldovițe kosztował mnie 5 okrągłych lei, z opłatą za zdjęcia - 10 lei. Warto było. Jest absolutnie urokliwy. Opłatę pobiera skromna mniszka, która z zapałem opowie po angielsku historię malowideł, po czym powróci do robótek ręcznych. Akurat Moldovițe nie jest tak oblegany jak chociażby Voronet, więc można pomedytować w ciszy i skupieniu. Cerkiew otacza przepiękny różany ogród, a malowidła cieszą oczy bardziej niż znane nam złote bogactwa barokowych kościołów. Przedstawiają sceny z Sądu Ostatecznego, Wielkiego Czwartku czy Ukrzyżowania Jezusa. W środku kopuła pnie się do góry aż do postaci Chrystusa otoczonej przez anioły, wskazując sugestywnie drogę, nawet niewierzącej osobie. Jest chłodno i cicho. Tylko obrazy przemawiają. Nie chce mi się już nawet o tym pisać, niech i do Was obrazy przemówią. Amen.

 
Moldovițe










Srebrne dachy Bukowiny na trasie do Voronetu
Voronet. Większy i bardziej zatłoczony. Ale Moldovițe wcale mu nie ustępuje pięknem.

Sąd Osteteczny.

Hiszpańska wycieczka. Oni są wszędzie.

 
I rumuńska wycieczka.


Piękne i ciekawe te wyobrażenia o ogniu piekielnym i o tym, co reprezentuje zło.






            Po Moldovițe i Voronecie można już mieć dość malowideł. Dwie cerkwie z ośmiu zwiedzanych zupełnie niepośpiesznie to satysfakcjonujący wynik. Jest już popołudnie więc powoli zmierzam ku pierwszej z polskich wiosek, do Poiany Miculi. Dowiedziałam się o nich z przewodnika, bo tak prawdopodobnie nikt nie wskazałby mi tego kierunku. W okolicy jest ich kilka, obok Poiany również Nowy Sołoniec, Plesza oraz największa - Kaczyka, która stała się sprawcą całego polskiego zamieszania. Do Kaczyki bowiem pierwsi Polacy zostali ściągnięci z Bochni w XIX wieku, wraz z odkryciem soli kamiennej oraz powstałym w związku z tym zapotrzebowaniem na doświadczonych górników. O dziwo, zupełnie przypadkowo los skieruje mnie pod koniec podróży na wymuszony postój do Bochni, w której nigdy nie byłam, a podczas tego tripu jako motyw przewinęła się aż dwa razy, i to w tak różnych zakątkach Europy. 
          Do Poiany prowadzi świeżo wylany, wąski asfalt. Ponoć ufundowany przez nas w geście solidarności z naszymi rodakami. Okolica zdaje się coraz bardziej znajoma, jakby przytulna. Jest przyjemnie pagórkowato, częściowo trawiaste, częściowo zalesione wzgórza oraz kopiaste stogi siana. Na wjeździe do Poiany wita mnie starszy pan właśnie z taką kopą siana na wozie. Podekscytowana pytam po polsku, czy pan i również po polsku mówi. Tak! Tak, mówi! To Polak, to w rzeczy samej Polak, trochę zaciąga z rumuńska, czasem wrzuci jakieś niezrozumiałe słowo, ale w 95% polszczyzna jak ta lala, taka, jaką znają nasi dziadkowie. Wzruszające to było spotkanie. Staliśmy tak na drodze, on przy wozie, ja na swoim motocyklu z całym ładunkiem, przyjechałam aż tutaj, żeby ich spotkać, a oni nie mogli wyjść z podziwu, że ich mała, zapomniana wioseczka może być celem pielgrzymek wędrowców z Polski, którzy chcą liznąć tego unikatowego folkloru. Dołączyły do nas dwie sąsiadki, jedna starsza od drugiej. Opowiadali swoje historie o tym, jak się tu znaleźli, brzmi egzotycznie, ale był to dla ich przodków i częściowo dla nich samych taki sam cel emigracyjny, jak dla nas Niemcy czy Anglia. Teraz żyją głównie z gospodarki, pan Władysław skarżył się, że ceny siana spadają, a dzieci trzeba odchować i posłać na studia dokładnie tak samo jak w Polsce. Jego córka całe szczęście już w Bukareszcie, pracuje w korporacji. Ach, jak znajomo brzmią te tematy. Starsi państwo pytali z ciekawością o życie w Polsce, czy mamy jeszcze krowy na wsiach, jak nam się powodzi. Zachciało mi się wziąć ich wszystkich ze sobą na tylnim siedzeniu, by pokazać odległą Polskę, zapoznać z moimi dziadkami, zatrzymać na dłużej ten świat, który zdawałoby się, zatrzymał się gdzieś w latach 50. Ale nie da rady. Trzeba jechać dalej. Pożegnałam się głęboko poruszona, przejechałam wieś wzdłuż aż do końca, gdzie miałam znaleźć nocleg w Domu Polskim. Przywitała mnie grupa polskich pijaczków, jeden co bardziej elegancki wyszedł dziarsko na przeciw, z wyraźnie zaczerwienionym nosem, ukłonił się nisko, uścisnął mi energicznie dłoń i rzekł: Dzień dobry, Włodek jestem!, po czym wyjaśnił długimi, powolnymi zdaniami, że tej pani od domu nie ma i żebym pojechała do Nowego Sołońca, bo tam jest największy Dom Polski, tylko on nie wie, czy skrót przez górę będzie przejezdny, bo to żużel i ostro pod górę, więc dużo samochodów nie daje rady. Ale za to nadrabiać asfaltem 50 km to też nie rozwiązanie. W końcu stwierdziliśmy, że zawsze mogę spróbować i tym optymistycznym akcentem zakończyła się moja wizyta w Poianie.
         Zawracając do wspomnianej żużlówki natrafiłam na krowy uciekające w popłochu po asfalcie. Zatrzymałam się na chwilę i obróciwszy się dostrzegłam na horyzoncie babulkę około 80letnią biegnącą ile sił w nogach i krzyczącą za krasulami. Poczekałam cierpliwie, aż je dogoni i zawróci, bo wiedziałam, ze silnikiem jeszcze dalej je przepłoszę. Poza tym, jak żyję, tak szybko biegnącej 80latki jeszcze nie widziałam. Musiałam tę scenę sfotografować ;))
         Skrót okazał się nie taki straszny, jak go Włodek malował. Trochę pod górkę, gorzej już z górki, zjazd dla niskich aut być może niewskazany. Nowy Sołoniec - cichy i spokojny. Jak zawieszony w próźni. Tylko natura dookoła. Dom Polski okazał się sporym schroniskiem, do którego regularnie przyjeżdżają turyści i młodzież szkolna. Wyremontowany, o wysokim standardzie, przynajmniej jak na te regiony, ze stołówką, własnym barem i tarasem, na którym miałam przy małym piwie podsłuchiwać, czym żyją okoliczne kobiety. Za skromne 40 lei dostałam jednooosobowy pokój z własną łazienką. Prysznic i łóżko smakowały mi jak nigdy. W końcu znów byłam w domu.

Przed Poianą.

Nasz Rodak w Bukowinie!

Uciekinierki z Alcatraz.

Patrzcie na krowy, jaka mina, że niby nie uciekły!

Tak, to ona, to ta babcia biegła po krowy z prędkością światła. I sobie przypomnę te emerytki polskie sapiące nad uchem w autobusie. Można? Można! A nawet trzeba!

Droga do Nowego Sołońca.

Dom Polski w Nowym Sołońcu.

Życie toczy się tu spokojnym biegiem.

Taki to oto miły pokoik. Idę spać. Dobranoc!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz