Cała koncepcja narodziła się o dziwo nie w mojej głowie, a w głowie mojego znajomego Hiszpana, którego poznałam w Słowenii. Kiedy żaliłam mu się w trakcie którejś z rozmów, że nie mam skonkretyzowanych planów na wakacje, ten rzucił hasło: Masz motor, wsiądź i jedź odwiedzić znajomych z Erasmusa. Pomyślałam: w sumie... czemu nie?
Trasa? Długo nad nią nie myślałam. Wzięłam mapę, wiedziałam, że mam dotrzeć na pewno do Pierrefue du Var, maleńkiej, francuskiej miejscowości niedaleko Toulonu (południe Francji), to a), a b) do Dax, miasta w Gaskonii, położonego jakieś 50 km od zachodniego wybrzeża Francji. I te dwa punkty odniesienia miały poprowadzić mnie przez pół Europy na mojej ukochanej 125tce. Wydawało się to proste, choć motor zawalony niemożliwie. Pierwszy dzień spędziłam na niemieckich autostrad, zmagając się z podmuchami powietrza wyprzedzających mnie aut i tirów. O 20 dotarłam pod granicę szwajcarską, 830 km. Miałam dość, a tu wciąż rozejrzeć się trzeba za miejscem do spania. A nie jest to łatwe, jeżeli pomyka się autostradą i liczy na dziki parking, co by można było rozłożyc namiot na skrawku trawy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz