Czas rzeczywisty? 2011-01-10. W porę się zorientowałam, że trzeba sklecać bloga, więc wracam po krótce do tripu zeszłych dwóch sezonów. To może szybciutko o trasie wypadu do Francji Płd. Na załączonej mapce widzimy trasę, tyle że muszę w tym miejscu dodać, że gdzieś od Dax licząc drogę powrotną przemierzyłam.... tirem. Jak się już później okazało, wysoka temperatura+mój brak doświadczenia+Alpy po drodze= wynik jakże marny, czyli zatarty silnik. Nie bez przygód, bo na tym etapie pozostawiona sama sobie ( w Dax miałam spotkać się z przyjacielem Francuzem, który niestety zaniemógł i w ogóle to mnie zlał, choć gnałam z z Pierrefue du Var tylko dla niego), bez dokumentów, które zgubiłam już gdzieś pod granicą Szwajcarii z Francją, ruszyłam przed siebie, ale czułam z każdym kilometrem, że ulatuje ze mnie duch walki. I w tym miejscu wydarzyła się moja ulubiona przygoda z tego tripu, czyli spotkanie z tirowcem z Polski.
Wyglądało to mniej więcej tak: Siedzę sobie na parkingu na jakimś zadupiu, jem brudne winogrona zebrane z przydrożnej winorośli i patrzę tempo przez siebie. A tu nagle podjeżdża tirowiec z Polski (jesteśmy w czarnej dziurze koło Bordeaux, patrz: o cholera, co za szczęście!), wysiada z jakąś książką adresową i pyta:
- Pani, wie pani gdzie tu ta ulica jest-wskazując na adresy- bo ja tu pani piwo wiozę, i jak to kurwa piwo do winnicy?!?!
Nie muszę nawet dodawać, że tirowiec w tym kontekście wracający do Polski był dla mnie jak objawienie, jak wiadomość od Boga i zesłanie Ducha Świętego w jednym. Z tym oto panem tirowcem i jeszcze drugim, który spod granicy belgijskiej jechał prosto na Polskę, dojechałam szczęśliwie ja i moja Hondzia aż do Zielonej Góry, skąd dotelepałam się już do domu w Kliczkowie. Nawiasem mówiąc, droga z panem tirowcem była dość kłopotliwa, bo panu tirowcowi na amory się zebrało, ale wystarczyło ukrócić je jednym, ostrzejszym: Panie, pan ma córkę w moim wieku!, żeby pan tirowiec się zawstydził i odstąpił od zalotów ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz