środa, 25 sierpnia 2010

Mototrip 2010. Amsterdam, dni kolejnych parę

    Amsterdam? Miał być jeden dzień, góra dwa. Los chciał, że zrobiły się z tego dni cztery, najpierw z powodu pogody, później z powodu szwankującej suszarki, która niby moje ubrania suszyła, a w rezultacie pozostawiła je tak samo mokrymi jak przed suszeniem.  Legendy o Amsterdamie każdy zna, że swoboda, że luz, że dragi, alko, geje i dziwki. I w sumie tak trochę jest. Pobyt w Amsterdamie rozpoczęłam od spaceru z kumpelą po centrum, a pierwszym przystankiem był park oraz aktywność bonusowa, czyli sączenie porto. I wtedy właśnie pomyślałam jaki to komfort, usiąść sobie na ławce, sączyć wino, obserwować ludzi, nie mając poczucia, że każda mijająca osoba mierzy cię groźnie wzrokiem i przeklina w duchu, tylko za sam fakt picia alkoholu. Nie wspominając już o innych używkach...
 
sielanka i wypas na trawie

   
                 Samo miasto robi bardzo przytulne wrażenie, może po 3 godzinach city tour'u ciut schizofreniczne, bo ulice dość do siebie podobne, a i budynków architektonicznie odstających od pozostałych jest niewiele i nagle wszystkie ulice zlewają się w jedno, jak w "Sklepach cynamonowych" Schulza. Ale spaceruje się miło, szczególnie po odwiedzeniu licznych coffee shopów i wypiciu kilku kaw, ofkors ;) Ponoć Holendrzy rodowici z Amsterdamu uciekają, bo za głośno i za brudno, i rzeczywiście można już gdzieniegdzie dostrzec swojski brudek, ale to nam Polakom pomaga tylko poczuć się jak w domu ;)) Pełno w Amsterze również przecudacznych knajp, sklepików oraz innych przejawów bytności zagranicznych Nomadów, którzy przywędrowali do Holandii w poszukiwaniu czasem pracy, czasem to przygody, a innym razem powiewu undergroundu. Bo taki też jest Amsterdam, wyklęta stolica undergroundu. W skali mini, bo maxi znajdziemy w Berlinie, Londynie czy Barcelonie.


ulice Amsterdamu i  reggae ufo
     
          Po kilku dniach leniuchowania i czekania na lepszą pogodę, wybrałam się z Hanią do Leiden, gdzie aktualnie pracowała jako nauczycielka niderlandzkiego. Trzeba było rzucić okiem na holenderskie wybrzeże, ale morze jak morze, nie zwaliło mnie z nóg, zwłaszcza kiedy zasmakowało się już oceanu. Poprzewalałyśmy się po piachu jak walenie wyrzucone na brzeg i wróciłyśmy z powrotem do Amsteru. A następnego dnia, po wymianie uścisków, podziękowań oraz buziaczków opuściłam swawolny Amsterdam oraz Holandię, z całą jej rozkoszną sielanką...


foka Hania na plaży w Leiden

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz