niedziela, 29 sierpnia 2010

Mototrip 2010, Przerzut przez Francję Centralną, czyli Owernia i Masyw Centralny rulez.

    Cel: Levignac de Guyenne nieopodal Bordeaux. Tam mieszka kuzynka mojego ojca, pół Dominikanka, pół Polka, jej mąż pół Hiszpan, pół Francuz oraz ich dzieci, mieszanki wybuchowe kilku nacji! Z Antwerpii zmierzałam w stronę Clermont-Ferrand, by choć zahaczyć o słynny Masyw Centralny, zielone serce Francji. Jak podają przewodniki, żeby poznać prawdziwą Francję koniecznie trzeba się udać właśnie tam, szczególnie do wulkanicznej Owernii.
    Ale póki co czekała mnie dość żmudna trasa francuskimi landówkami, czyli walka z oznakowaniami, bo co by tu nie kryć, o pomyłki na trasie nie jest trudno! Zawsze hołubiłam się faktem, że jeżdżę tylko i wyłącznie prowadzona mapą, ale we Francji niejednokrotnie żałowałam braku gps-u. Kolejnym utrudnieniem na trasie były niezmierzone, puste, rolnicze przestrzenie w promieniu około 150 km od Paryża, które nie tylko męczyły swoimi niezmiennie nudnymi, bezludnymi krajobrazami, ale również martwiły coraz rzadziej napotykanymi stacjami benzynowymi po drodze, a szczególnie tymi, na których można płacić gotówką bądź kartą płatniczą, ale nie kredytową. Przy moim baku wystarczającym jedynie na 300 km takie puste przestrzenie naprawdę mogą przysporzyć zmartwień.

Rolnicze bezludzia na wysokości Paryża

         Jedyną ciekawostką na odcinku do Auxerre, gdzie spałam na jednym z dwóch campingów w całej swojej podróży, okazali się Brytyjczycy spotkani na stacji benzynowej, którzy wracali bądź wybierali się na zlot swoich ulubionych oldtimerów (jakich, tego dokładnie nie wiem, wiem jedynie, że były wyjątkowo piękne;) oraz dziwaczne, słomiane reklamy-straszaki, ustawione gdzieś po drodze w totalnym pustkowiu.

Brytyjscy miłośnicy oldtimerów


Słomiane straszaki

            Na całe szczęście już na wysokości Paryża w drodze z Antwerpii pogoda poprawiła się znacznie z pochmurnej i lekko deszczowej na słoneczną i odczuwalnie cieplejszą. Około godziny 8 zaczęłam się już rozglądać za campingiem, zdecydowanie wolałam jednak przejechać Auxerre i poszukać czegoś za miastem, bo nauczona doświadczeniem wiedziałam, jak wielką różnicę w cenie możemy osiągnąć szukając jedynie kawałek za miastem. I rzeczywiście, znalazłam urokliwy camping przy rzece pod wiaduktem, gdzie co prawda tablice informowały, że w razie alarmu powodziowego należy wskoczyć na najwyższy punkt zostawiając cały dobytek, co mnie ciut przeraziło, bo bez motoru i bagaży nie ostałoby mi nic innego, ale generalnie skromny camping pozostawił na mnie miłe wrażenie. Tanio (całość 7 euro, za namiot oraz pojazd), cicho, sami Francuzi, grający w bule wieczorkiem oraz przemiły pan w obsłudze, który z uśmiechem zalewał mi zupki Knorra ;)

Z lewej - tęcza na trasie, zapowiedź pogody, z prawej - urokliwy camping

              Następnego dnia poleciałam już na Clermont-Ferrand. Ileż naczytałam się o wulkanicznej krainie Owernii! Chciałam choć liznąć serca Francji, zanim dotrę do rodziny pod Bordeaux. Miałam tylko jeden dzień, by możliwie zbliżyć się do Owernii, przejechać Clermont-Ferrand i dotrzeć do Levignacu. Trasa pozornie nie aż tak imponująca , może z 500 km, ale samo przedarcie się przez Clermont-Ferrand zajęło dobrą godzinkę, a i po drodze coraz więcej urzekających widoków na postój typu siku, fota lub kanapka.

Pagórkowate, zielone pastwiska Francji Centralnej

Przydrożne jeżyny - pierwsze owoce tej wyprawy i to za free! ;)

         Sama Owernia, zarówno z daleka, jak i z bliska okazała się wyjątkowo kusząca. Gdyby nie ograniczenia czasowe (rodzina już czekała i się niecierpliwiła), najchętniej wjechałabym w sam środek wulkanicznej krainy i spędziła tam dobre dwa dni. Ale obiecałam sobie, że jeszcze tam wrócę, może bez motoru, co by to móc sobie swobodnie podreptać po wulkanach. Ale wciąż trochę szkoda tego, co w środku za owalką zewnętrznych wierzchołków....

Owernia w tle
Jeden z wygasłych wulkanów


Wulkaniczna kraina
       Do Levignacu dotarłam około 22. Trochę jeszcze było krążenia po drodze, drobne nieporozumienie przy zamkniętym szlabanie, który jak się okazało, jest zepsuty i zamknięty cały czas ;), ale w końcu po wielu godzinach trasy dotarłam do rodziny, której nie widziałam dobrych 8 lat. Trochę czasu zleciało, ale jedno pozostało niezmienne - Damiana, kuzynka mojego ojca, jak zwykle uśmiechnięta i w dobrym nastroju!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz