Zaczęło się dość mrocznie, bo mnogość przeróżnych żwirowych dróg, głównie przeznaczonych dla rowerzystów, oraz brak gps-u niestety mnie zmogła i błądziłam po górach dłuższą chwilę, na dodatek ubrana lżej niż zwyczajnie. A wiadomo, w górach nagle snuja zejdzie z pobliskiego wzgórza i zamiast południowego słońca nagle niczym buka jedziesz w chmurze chłodnawej wilgoci. Ale w końcu wyjechałam na otwartą przestrzeń, posnułam się po okolicznych pastwiskach, a nawet pogłaskałam krowę, bo przyznać muszę, że krowy fascynują mnie od małego.... Ale nie o tym mowa. Wycieczka okazała się bowiem dość emocjonująca....
Pamiętacie, że jesteśmy w momencie, gdy wciąż byłam jeszcze totalnym świeżakiem motocyklowym? A góry zdradliwe śą... Przy zjeździe zdarzyła mi się rzecz niesłychana, bo nagle zgasł silnik. I koniec. Nie mogę odpalić. Nie wiem, co jest przyczyną. Szukam w pamięci wszystkich porad, które mogłyby się tu na coś zdać. Więc nie mając pojęcia, czy to w ogóle może zadziałać, próbuję na pycha. Wciągam nielekki przecież motur na górkę, zjeżdżam, wrzucam na trójkę i próbuję odpalać. Nic. Tak z trzy razy, cała zlana potem, nie rozbiorę się, bo przecież jak odpalę, to kiedy niby się ubiorę.
No więc szybka decyzja- pcham moto do najbliższego gospodarstwa. Zagaduje jedną babkę po angielsku. Ni w ząb. Po niemiecku. Nie ma bata. To idę do następnego, zaraz obok. I tam kobiecina coś duka po niemiecku, bo jej matka Austriaczka. Kobieta okazała się matką motocyklistki, więc oczywiście swoją matczyną empatią wskazała mi miejsce na pozostawienie motoru, zadzwoniła do córki, wypytała o mechanika, ba! Zabrała mnie do samochodu, by podrzucić mnie do tegoż mechanika. Po drodze rozmawiałyśmy o papieżu (bo Polak), ile mam lat, co studiuję, czyli o tym, na co pozwalały nam skromne pokrewieństwa językowe.
Na mechanika musiałam chwilę czekać, ale w końcu zebrał się ze swoim anglojęzycznym pomocnikiem i wyruszyliśmy z powrotem do domostwa kobiety (Dzięki Ci Pani X, gdziekolwiek jesteś!). Na miejscu mechanik wykręcił świecę, by sprawdzić czy nie zalana, podmuchał kilka razy (teraz sama już nie ruszam się nigdzie bez klucza do świec), wkręcił, po czym pobawił się przyciskiem odcinającym przepływ prądu w instalacji i hurra! Odpalił! Ponoć to się czasem zdarza w tych nieszczęsnych kill switchach, o czym rzecz jasna nie wiedziałam. Mechanik podrapał się po głowie, uśmiechnął się z politowaniem, a kiedy próbowałam mu wcisnąć choć 5 euro (bo tylko tyle miałam przy sobie), zaśmiał się, machnął ręką i odjechał na swój posterunek.
Wniosek: w Słowenii nie zginiesz. Ludzie przyjaźni i pomocni. I jeżdżą na motorach! Raj! Ale przyszłość miała pokazać, że przyjazność ludzi to nie wszystko. Trzeba jeszcze trochę doświadczenia i rozumu pod kopułą, bo moto to nauka na całe życie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz