Mawia się, miłość cierpliwa jest. A ja kocham, więc poczekam. Wepchnę swoją czystą, zakonserwowaną hondę do szopy, raz na dwa tygodnie wyciągnę ją na powietrze, odpalę, przegonię dookoła wsi, jeżeli warunki na to pozwolą. Praca i krążące płyny konserwują silnik lepiej aniżeli nie jeden środek. Ale kiedy śniegi zasypią okoliczne podwórka, a podłoże będzie zbyt śliskie, by wystartować choćby w najkrótszą trasę, to pozwolę jej chociaż poczuć smak paliwa i zagadać, nie wystawiając nawet opon poza drzwi szopy.
Hondzina w szopie w rodzinnym domu |
I tak mijają kolejne dni bez motoru. Najsmutniejszy okres w roku. Zaglądam czasem do szopy, upewniając się, czy rzeczywiście motor tam stoi. Ścieram niewidzialne kurze, chwytam za kierownicę, by poczuć jej ciężar. Przyglądam się silnikowi, jak gdybym rozumiała jego konstrukcję. Tak jakby samo myślenie i baczna obserwacja miałyby mnie samoistnie wprowadzić na wyżyny mechaniki. W duchu modlę się, bym przez tych kilka miesięcy nie zapomniała, czego się do tej pory nauczyłam. Na gwiazdkę oczekuję prezentów motocyklowych. Po raz pierwszy w życiu drżę z podniecenia na myśl o nowych narzędziach lub rękawicach. A w ciemne, zimowe popołudnia, gdy tylko mam okienko na uniwersytecie, przysiadam na kanapie w empiku i przeglądam katalogi oldtimerów...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz