Koncepcja zrodziła się już jakiś czas temu. Postanowiliśmy, ja i mój przyjaciel Hiszpan, który pracuje w Holandii (tak, wiem, to skomplikowane;), że wykorzystamy dni urlopu może troszkę mniej tradycyjnie i rodzinnie aniżeli zazwyczaj, i pojedziemy do Berlina, który ja kocham i zawsze chętnie odwiedzę, a którego David jeszcze nigdy nie widział.
Napisałam do koleżanki ze studiów, która siedzi obecnie w Berlinie na Erasmusie, wiedząc, że czasem w akademikach wynajmują pokoje za śmieszne pieniądze. Było i tak w tym przypadku, choć szczerze - nie spodziewałam się, że aż za tak śmieszne - zapłaciliśmy jedyne 10 euro za pokój (nie za osobę!) za noc + 30 euro kaucji, która oczywiście została zwrócona mi po zdaniu klucza. Pokój jak to pokój, standardowy akademik, ale tak długo jak można się wykąpać i coś ugotować we wspólnej kuchni, mi pasuje ;)
Z Kliczkowa wyjechałam koło południa, w Berlinie miałam być na 16, a zakładając, że troszkę pobłądzę, nawet jeśli akademik w dzielnicy Teltow, czyli na obrzeżach, to jednak googlowska mapa może sprowadzić człowieka na manowce ;) Dotarłam w samą porę, na dodatek na ławce przed akademikiem na starcie spotkałam Polaków studiujących w Berlinie, którzy podpowiedzieli mi, gdzie bezpiecznie mogę zostawić moto. Miałam dwie opcje: wewnętrzny parking lub zadaszona wiata na rowery zaraz przy akademiku. Zdecydowałam się na to drugie, ze względu na okropne historie zasłyszane od koleżanki - o włamywaczu, który okrada z laptopów mieszkających na pierwszym piętrze! Motocykl to nie laptop, ale jeżeli alarm w mojej wyjącej blokadzie na tarczę ma zostać usłyszany, to prędzej pod samym akademikiem ;)
|
Tak zapakowana Hondzia ruszyła do Beroliny ;) |
Pierwsze dwa dni upłynęły w atmosferze spacerów i zwiedzania miejsc najbardziej istotnych dla Berlina, takich jak memoriały wzdłuż dawnego muru berlińskiego, Wyspa Muzealna czy dzielnice modne, ziemie niczyje zasiedlone przez artystów, hipsterów i właścicieli przeróżnych knajpek oraz sklepików, tj. Prenzlauer Berg czy Kreuzberg. Sporo czasu spędziliśmy pierwszego dnia w budynku wystawy "Topografia terroru", która przeprowadziła nas w historii nazizmu od jego zalążków i przyczyn dojścia do władzy przez Hitlera, po rozliczenie w Norymberdze. Niezmiernie ciekawy i rzetelny obraz zdarzeń, z którego można wysnuć ponury wniosek, iż istota ludzka to zarówno intrygujący, jak i okrutny twór, który osadzony w drastycznych warunkach gospodarczo-ekonomicznych, posuwa się do równie drastycznych mechanizmów samoobronnych np. szukając kozła ofiarnego.
|
Topografia Terroru i fragment byłego Muru |
|
Wystawa |
Ciekawą propozycją dla zwiedzających jest darmowy city tour oferowany przez przewodników z firmy
SANDEMANs. O godz 11 lub 13 czekają na nas pod Starbucksem pod Bramą Brandenburską, by oprowadzić po Berlinie i opowiedzieć całą masę ciekawych anegdot. Docelowo tour jest bezpłatny, ale rzadko kto nie odpłaca się zaangażowanym przewodnikom choćby niewielkim napiwkiem. Wraz z Brytyjczykiem Chrisem, który 9 lat temu przyjechał do Berlina za dziewczyną i choć z dziewczyną zerwał, to w Berlinie jest do dziś, obeszliśmy między innymi: Checkpoint Charlie, Reichstag, memoriał ku czci zamordowanych Żydów (Pomnik Pomordowanych Żydów Europy), Uniwersytet Humboldta czy Wyspę Muzealną. Otworzył nam oczy na aspekty historii Berlina, których nie pozna się z najlepszych przewodników po Berlinie i o których nie wiedzieć mogą sami mieszkańcy. Jednym słowem: rewelacja! W mieście można zakochać się choćby usłyszawszy historię powstania, wzrastania oraz upadku Muru Berlińskiego, która moim skromnym zdaniem - jest najbardziej fenomenalną historią stolic europejskich.
|
Z Chrisem przy Pomniku Pomordowanych Żydów Europy |
|
Z Chrisem przy Reichstagu ;) |
|
Kolejne dwa dni upłynęły pod znakiem zespołu parkowego w centrum Berlina - Tiergarten oraz poczdamskiego kompleksu pałacowego Sanssouci, dawnej rezydencji letniego Fryderyka II Wielkiego, której zejście zajęło nam przeszło cały dzień (olbrzym! dojazd linią S-Bahn 7, a później autobusem spod dworca) Tiergarten zjechaliśmy na wypożyczonych rowerach (z tego co pamiętam 7 euro za pół dnia). Zajechaliśmy również do Kunsthalle Tacheles, siedziby artystów. Sypiący się budynek, choć zażarcie broniony przez ludzi sztuki oraz ich zwolenników, możliwe, że wkrótce pójdzie pod młotek. Ziemia pod obiektem zbyt cenna dla miasta oraz dla potencjalnych kupców, ale kto wie... Może Tacheles będzie wychowywał jeszcze kolejne pokolenia artystów.
|
Jedna z rzeźb w parku Tiergarten, w tle Kolumna Zwycięstwa |
|
Widok na park rzeźb w Kunsthalle Tacheles, zza szyby wnętrza przysłoniętej graffiti |
|
Jeden z pałaców kompleksu Sanssouci |
|
Domek Chiński w tle... |
Ostatni dzień poświęciliśmy na śmingusowo-dyngusowe wygłupy, leniwe spacery, buszowanie po straganach z książkami i gadżetami z czasów DDR. A także na odwiedziny muzeum tegoż okresu oraz obżarstwo w Dunkin' Donuts. Reasumując: bilety - 2,30 euro, ważny na wszystkie środki komunikacji przez 2 godz w jednym kierunku jazdy. Nocleg - 5 euro od osoby za noc w akademiku, przy założeniu, że ktoś znajomy mieszkający w tym samym akademiku zrobi ci rezerwację. Żarcie - głównie kebaby i obfite śniadania szykowane w akademiku, ale polecić możemy również hinduską restaurację na Prenzlauer Berg, jedno danie - w granicach 5 euro. My kupiliśmy 3 na spółę i pękaliśmy. Dojazd do Berlina - jeden bak (niecałe 300 km), drugi bak z powrotem. Bak Hondziny to 10 l, wiec wychodzi ponad około 110 zł w obie strony. Wydawałoby się, koszta na minimalu, ale wiadomo, na urlopie kasy się nie liczy. Tak więc teraz totalnie spłukana, ale wspomnienia... bezcenne ;) Berlin zawsze kochałam, tylko się potwierdza oklepane powiedzenie, że stara miłość nie rdzewieje ;)
|
Aleja Gwiazd przy Potsdamer Platz. Ja i Marlene Dietrich ;) |
|
David w trabancie w Muzeum DDR ;) |
Na koniec jeszcze dodam anegdotkę z samej końcówki mojego pobytu. Motocykl zaparkowałam pod wiatą na rowery, założyłam blokadę z alarmem na tarczę, a tylne koło przypięłam jebitnym jak łubudubu zapięciem rowerowo/skuterowo/motocyklowym do drewnianego słupa wiaty, wcześniej jednakże zapięcia tego nie sprawdzając. I jak przyszło co do czego, oczywiście okazało się, że rozpięcie tego cuda to nie żart. Po chwili szarpaniny zwątpiłam w siebie, zaczęło mi się wydawać, że minilampka, w którą zaopatrzony jest kluczyk, to tak naprawdę immobiliser i że konieczna jest znajomość kombinacji, której rzecz jasna nie znałam. Obracałam kluczykiem w różne strony jak szalona, próbując rozgryźć łamigłówkę. Już przyszło mi do głowy, że byłaby to najgłupsza z moich przygód. Nie móc odjechać z powodu własnego zapięcia... Ale w końcu otworzyłam! Tak więc uwaga na przyszłość (choć to tylko ja jestem chyba taka niepełnosprytna): sprawdzajcie zabezpieczenia motocykla, zanim wypróbujecie je w podróży;) Amen!
|
Chowamy się z Hondzią przed deszczem przed akademikiem. Ulewa złapała nas zaraz przed wyjazdem... |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz