niedziela, 17 lipca 2011

Dzień 15ty i16ty, czyli Inflanty

     Pierwszym przystankiem po zejściu na stały ląd (opuszczam w swojej opowieści kwestię promu, bo to nuda, spanie i jedzenie hamburgerów, cena - gdzieś około 70 euro, drożej niż z Gdynii do Szwecji...) było Parnu. W Tallinie powitała mnie ponurota i deszcz, więc olałam miasto i poleciałam prosto do Parnu, do ostatniego couchsurfingowego hosta w tej części wyprawy - Indrekla. Na krótkim odcinku z Tallina do Parnu doznałam niezłego szoku. Dopiero co opuściłam spokojną, czystą Skandynawię, krainę pięknych dróg, gdzie nikt nie łamie przepisów, a lew chadzałby pod rękę z gazelą, a tu nagle wjeżdżam na drogę, która wygląda jak relikt po II wojnie światowej, trzymam się rozpaczliwie prawej stronie pasa, bo wyprzedza mnie sznur rozwścieczonych, pordzewiałych ciężarówek, a okolica wygląda jak po wybuchu jądrowym...  Potrzebowałam chwili, by odnaleźć się w nowych warunkach. W Parnu na parkingu pod McDonaldem zamiast Indrekla pojawił się jego kolega Jan, również motocyklista z couchsurfingu, który w tym momencie miał akurat lepsze warunki do ugoszczenia mnie. Jan okazał się superwyluzowanym kolesiem, żyjącym na przekór wszystkim zasadom,  na co wskazywało już jego mieszkanie, przypominające z lekka ucywilizowany squat. Jan dopiero wrócił z wyprawy motocyklowej do Gruzji, więc moja wizyta stała się impulsem do wynoszenia stosów kartonów, puszek po piwie i butelek po wódzie. Lada chwila mieli się też zjawić jego znajomi, by uczcić jego powrót. Jan zakomunikował mi jedynie: "Wiesz, oni nie znają angielskiego, więc jakby ci się znudziło, to nie krępuj się, możesz wyjść w każdej chwili". Po tej informacji zaczęłam poważnie rozważać, czy aby nie ruszyć dalej i nie rozbić się gdzieś nad morzem, ale w rezultacie zostałam i nie żałuję! Gruzińska czacza, wóda i piwa szybciutko rozwiązały języki towarzystwa, po godzinie wszyscy stali się ekspertami języka angielskiego, po dwóch godzinach już byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, a po trzech - robiliśmy obchód po mieście, śpiewając i grając na gitarze pod każdym pomnikiem. Czy pamiętam wiele z Parnu? Nie bardzo. Ale moich nowych znajomych zapamiętam na pewno ;) Z rana rzewnie pożegnaliśmy się z Janem, podarował mi tylko wyszarpany skądś fragment mapy, bym dalej na zachód mogła polecieć drogą piaszczystą, a nie tą tranzytową trasą śmierci. Kupiliśmy jeszcze olej, bo niepokoiła mnie żarłoczność Hondy w Skandynawii, po czym poleciałam w stronę Polski, wspominając ciepło miniony wieczór.

Na promie

Postój w Estonii

Mieszkanie Jana ;)

Przystanek w środku pola, alternatywna trasa wskazana przez Jana
                Leciałam sobie dalej vią balticą, ale niestety kac mi dokuczał okrutnie, więc musiałam legnąć na estońskiej plaży na dobrych kilka godzin. W rezultacie tak się rozleniwiłam, że udało mi się dotrzeć po całym dniu zaledwie na Litwę, jakichś 100 km od Kowna i tam około 20:30 zaczęłam rozglądać się za noclegiem. Za cholerę nie mogłam znaleźć miejsca pod namiot, wszędzie pola i to odsłonięte, zero parkingów czy innego przytulnego miejsca, gdzie nie byłabym wystawiona na wiatr, deszcz i wioskowych podglądaczy;) W końcu skręciłam do najbliższej wsi i po chwili rozeznania napotkałam na młodą, na oko 16letnią parkę, która zaproponowała mi rozbicie namiotu na podwórku u dziewczyny. Przemili ludzie, bardzo gościnni, uraczyli mnie wszystkim , co mieli najlepsze, pomogli rozbić namiot, pokazali całe obejście skromnej chałupiny, włącznie z królikami i dwoma psami. Z rana ledwo wystawiłam głowę z namiotu, a już najmłodszy syn siedzący na ganku krzyknął na mamę i ta przyniosła gorące, parujące wciąż parówki i pomidory. Jako że w szkole nie uczyłam się rosyjskiego, ciężko było mi zrozumieć panią domu, ale po 10 min wspólnego picia herbaty zaczęłam swobodniej rozumieć to i owo i nawet udało mi się wytłumaczyć mniej więcej przebieg mojej całej trasy. Jakież wzruszające spotkanie z braćmi ze wschodu, u których zachowało się jeszcze tradycyjne znaczenie słowa "gościna"! W stronę Polski turlałam się w poczuciu wewnętrznego wstydu, bo przecież odpłynęliśmy tak daleko w materializm. Czy wraz z postępem tracimy resztki przyzwoitości i zwykłej ludzkiej życzliwości? Jak daleko posuniemy się jeszcze w izolacji i indywidualizmie? Pytania kotłowały się w mojej głowie, a obraz biednej chałupy, zaniedbanych Litwinów, którzy wystawili się ze wszystkim, co mieli i  zapewniali, że "nie treba haraszo, my dobri lud", na długo utkwił w mojej pamięci. Być może na całe życie.

Estońskie, półdzikie wybrzeże

Motokac 

Dobre, wschodnie klimaty nie są złe, ale czasu ni ma krucafiks, trzeba zasuwać do domu ile wlezie...!!!

W moim rankingu na najprzyjemniejszy nocleg na miejscu nr 1, ex auquo z bibką u Jana w Parnu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz