niedziela, 10 lipca 2011

Dzień dziewiąty, czyli z Narviku do Rovaniemi

        Narvik opuściłam bez pośpiechu, około 10, wiedząc, ze mam znacznie więcej godzin niż zazwyczaj na dotarcie do Rovaniemi. W końcu bardzo długo miało towarzyszyć mi słońce. Mogłam zatem odespać telewizyjny wieczór z Henningiem, który okazał się być prawdziwym fanem amerykańskich stand-up comedies.
        Jadąc do Rovaniemi musiałam wrócić się ciut E6 w kierunku północnym i skręcić na E10 na Kirunę, nie spodziewając się zupełnie widoków, które miały mnie tam zaskoczyć. Ale zanim dotarłam do zapierającego dech płaskowyżu na pograniczu norwesko-szwedzkim (no niestety nie pamiętam już nazwy tego parku narodowego bądź krajobrazowego), spotkałam najpierw swoich pierwszych Polaków na trasie. Akurat przycupnęłam na parkingu z widokiem na pasmo dość wysokich gór, jedząc kolejną już konserwę z Polski, gdy nagle usłyszałam głośne nawalanie młotkiem. Okazało się, że na tym samym parkingu chłopaki z Polski naprawiają samochód ciężarowy, którym dostali się aż tutaj. Dobrze było odezwać się po polsku, życząc sobie nawzajem powodzenia i wymieniając doświadczenia odnośnie trasy.
        Niebawem dotarłam do wspomnianego już płaskowyżu i osiągnęłam stan nirvany, przeplatany stanami zdumienia, bo wciąż zadawałam sobie pytanie, jak to możliwe, że na takim pustkowiu jest tyle zaparkowanych samochodów? Nie na parkingach, rzecz jasna, ale przy wylocie podrzędnych żużlówek czy najzwyczajniej w świecie na poboczu E10. Zadziwiająca była również liczba domków letniskowych, porozrzucanych po głazach i na pozór niedostępnym, podmokłym podłożu. Dopiero ktoś później wytłumaczył mi, że jeżeli Norweg chce, to wszędzie urządzi sobie letnisko, choćby musieli mu ten domek przytargać helikopterem i ustawić na specjalnych palach. Ale satysfakcja z takiej akcji musi być ogromna, bo z czystym sumieniem mogę rzec, że NIE MA takiego drugiego miejsca na świecie. No chyba, że gdzieś indziej w Norwegii;)
         Na płaskowyżu, po środku kamiennego pustkowia, spędziłam w euforii dobrą chwilę. Myśląc o przebytej już trasie, o życiu czy nawet o niczym, delektując się rasową ciszą. Można by rzec - byłam tam, gdzie wszystko się kończy, a zarazem zaczyna. Jeszcze nigdy tak bardzo nie posmakowała mi samotność. Możliwe, że ten płaskowyż to jej najlepsza, naturalna sceneria.
         Im bliżej Kiruny tym prostsza i nudniejsza stawała się trasa. Jedyne, co mnie ucieszyło, to samotny renifer stojący przy trasie, do którego udało mi się podejść na wyciągnięcie jakichś 3 rąk;) Wyglądał dość podle, jak wyżarty przez mole, dyszał i najwyraźniej chłodził się powiewem od samochodów. Ale lepszy taki renifer niż żaden, bo wracając  z Norwegii lepiej nie pokazywać się bez zdjęcia z reniferem.

Przestrzeń

Troll swój ziom


Droga donikąd

Kontempluję

Pustka

U wodopoju

Zdechlak

Na coś się zdały uniwersalne opony

Mój gospodarz w Rovaniemi - Jarno

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz